Białe kruki #1 - E.V.O.: Search for Eden
Białe kruki to seria mająca na celu przedstawianie mniej popularnych retro produkcji, które dzisiaj przez większość graczy zostały zapomniane i rzadko są odkopywane we wszelkich growych zestawieniach, bo z powodu drobnych niedoróbek znajdują się często zaraz za topką — no bo ile można czytać o Mario, Crashu czy Wiedźminie :) Zapraszam do czytania.
Już w starożytnym Egipcie ówcześni rodzice pytani przez swoich potomków "skąd biorą się dzieci?" szukali najróżniejszych wymówek i prawdopodobnie z tego powodu powstał mit o egipskim bogu Chnumie, który tworzył ludzi z gliny, a następnie umieszczał ich w łonie matki. Jak wiemy później, po małych przeróbkach grecy rodzice używali podobnej bajeczki z Prometeuszem lepiącym ludzi — a jakże również z gliny! Coś niesamowitego jest w tym... kruszcu, minerale? *sprawdza szybko Wikipedię* ... coś wyjątkowego jest w tej ilastej skale osadowej, powstałej najczęściej w okresie czwartorzędu w wyniku nagromadzenia osadów morenowych *zamyka Wikipedię z powodu nadmiaru trudnych słów*, że tyle różnych kultur wzięło ją za główny budulec ludzkiego organizmu, poza wcześniej wspomnianymi Grekami i Egipcjanami warto również wspomnieć o chińskiej bogini Nuwie lepiącej ludzi z żółtej gliny czy chrześcijańskiej i islamskiej wizji Boga. Ale na co wam w ogóle ten przydługawy wstęp — czy glina ma jakikolwiek związek z produkcją, którą wam przedstawię? No nie do końca, ale jak tak teraz sobie myślę, to wtedy ten wstęp miałby nieco większy sens... EWOLUCJA! Pojęcie, które wraz z rozwojem nauki wyparło teorie o ludziach jako glinianych stworzeniach, a dodatkowo nareszcie pozwoliła nam spojrzeć z nieco innej perspektywy na to skąd się wzięły wszelkie inne gatunki zwierząt i czemu na przestrzeni setek lat jedne przestają istnieć, a na ich miejsce pojawiają się następne.
Dzisiaj jeśliby zapytać przeciętnego gracza, jaki był pierwszy, pełnoprawny tytuł, który wziął na barki temat ewolucji i powstawania nowych gatunków istot, większość wspomniałaby prawdopodobnie o ciepło przyjętym Spore, w którym to zaczynaliśmy od jednej komórki, a następnie własnoręcznie decydowaliśmy, w którą stronę miał się rozwinąć nasz nowy gatunek, mogliśmy stworzyć milusiego czworonożnego roślinożercę albo trzygłowego łowcę z ostrymi zębiskami — opcji było multum, a ograniczała nas praktycznie tylko nasza wyobraźnia (no dobra to nadal tylko "gra komputerowa", a nie edytor gier jak "Dreams" więc możliwości, jednak gdzieś tam się kończyły).
Spore jednak nie było pierwszą grą biorącą ten temat na warsztat — dużo wcześniej, bo aż w 1992 roku w Japonii na 16-bitową konsolę Nintendo debiutuje gra EVO: Search for Eden, o której dzisiaj niestety mało kto pamięta, a moim zdaniem trochę niesłusznie, bo prywatnie jest to jedna z moich ulubionych gier na SNES-a i postaram się was przekonać, że warto sięgnąć po ten nieco już leciwy tytuł.
Historia Stworzenia
Powiem szczerze, że często jest mi nie po drodze z fabułami w grach — jestem dosyć wybredny pod tym względem i bardzo często zupełnie pomijam albo wspominam tylko w jednym zdaniu o historii omawianej gry. Nie bez powodu zresztą, bo w większości tytułów jest to kolejna reinterpretacja "rycerz ratuję księżniczkę" co twórcy próbują mniej lub bardziej zamaskować. Podchodząc do EVO, nie spodziewałem się niczego wyjątkowego, tym bardziej że jest to gra z lat 90, gdzie twórcy nie za bardzo przejmowali się takimi rzeczami jak spójność fabularna i może dlatego właśnie tak pozytywnie się zaskoczyłem!
Gra jak już nazwa sugeruję, opowiada o ewolucji życia, biorąc przy tym sporo ze spotykanego w wielu kulturach mitu stworzenia. Narratorką historii i główną osią napędową rozgrywki jest bogini Gaja — personifikacja Ziemi, my wcielamy się w jedną z miliarda form życia stworzonych przez nią i rozpoczynamy swoisty wyścig ewolucyjny z wszystkimi innymi nowo narodzonymi, gdyż najlepsza forma życia będzie miała tę przyjemność wejścia do osławionego Edeńskiego Ogrodu i zostania mężem samej bogini. No i niby fundamenty historii nadal brzmią jak przygody bohatera i niewiasty, jednak spokojnie, opowieść nieśpiesznie nabiera tempa i w trakcie gry okazuję się, że na planecie pojawiają się dziwne kryształy, których nie stworzyła Gaja, a które to zakłócają bieg ewolucji — stworzenie, które pochłonie ów kryształ, ewoluuje w swoją zmutowaną wersję, zakłócając łańcuch pokarmowy i niszcząc ekosystem danej ery. Zadaniem gracza oczywiście jest zabijanie słabszych istot, żeby zdobywać coraz lepsze formy, aby w końcu wykorzystać swoją siłę do zniszczenia stworzeń przekształconych przez kryształy. Nie chcę spojlerować dalszej części fabuły, zdradzę tylko, że tajemnicze kryształy są dosłownie "nie z tej Ziemii".
Droga do Edenu
EVO: Search for Eden to na pierwszy rzut oka najzwyczajniejsza platformówka z widokiem od boku, jakich wiele było w tamtym czasie, rozgrywka podzielona jest na 5 rozdziałów, w którym każdy uosabia inny okres geologiczny od kambru przez erę paleozoiczną, aż do nadal bardzo odległego z naszej perspektywy okres czwartorzędu gdzie "narodził" się pierwszy, wczesny człowiek. Każdy z aktów ma własny ekran mapy podobny do tego z Super Mario Bros 3 z NESa, z którego wybieramy kolejne poziomy. Na samym początku przygody zaczynamy jako bardzo prymitywne wodne stworzonko, zabijając inne zwierzęta napotykane na swojej drodze, zdobywamy punkty ewolucji, które pełnią tutaj role expa, chociaż dla współczesnych graczy dużo lepszym porównaniem będzie system dusz z dark soulsów takie połączenie punktów doświadczenia i złota w jednym — tak jak mówiłem kiedy wyeliminujemy dla przykładu taką meduzę, to wypada z niej "pożywienie", zjadając pokarm, zdobywamy punkty ewolucji, za pomocą których z ekranu menu możemy kupić sobie jedno z ulepszeń dostępnych dla obecnej formy życia — lepsze szczęki, żeby zadawać więcej obrażeń, twardszą skórę chroniącą przed obrażeniami czy królicze nogi pozwalające wyżej skakać. System z początku wydawał mi się przynajmniej wystarczający, jednak z czasem zacząłem zauważać, że za tą ładną kosmetyczną otoczką (po zakupie każdego nowego "elementu" zmienia się oczywiście wygląd stworka, którym sterujemy) kryję się dosyć prymitywny rdzeń tym bardziej jeśli w późniejszej fazie rozgrywki nasze możliwości pod względem "fajności" odstają sporo od tego co potrafią przeciwnicy, a w szczególności bossowie.
I tym sposobem płynnie przechodzimy od elementu, który mnie osobiście najbardziej zawiódł do czegoś, co zrobiło na mnie największe wrażeniem, a najmniej się tego spodziewałem — zachowania przeciwników. Rzecz jasna nie za sprawą na zaawansowanego AI, bo ówczesna technologia rozrywkowa nie mogła sobie pozwolić na takie bajery. Jednak twórcy obrali zgoła inną drogę i o ile sama zachowania przeciwników są dosyć proste to ich mnogość i zróżnicowanie już robi spore wrażenie. Nierzadko zostaniemy zaskoczeni kiedy w jednej lokacji będziemy walczyć z atakującymi nas skaczącymi szczurami, a w następnej z diplodokami, które jedzą sobie spokojnie liście z drzew i nie mają nawet zamiaru z nami walczyć, aż ich nie zaatakujemy — co daję małego moralnego kaca kiedy dla doświadczenia zabijamy kolejne neutralnie nastawione zwierzęta, które nie chciały nam zrobić żadnej krzywdy... no ale trudno jakoś trzeba zdobyć serce bogini, gińcie gady!
Crème de la crème każdego rozdziału to oczywiście wielcy szefowie, którzy nie są tylko większą wersją podstawowych oponentów, ale zawsze posiadają jakąś dodatkową mechanikę, moim ulubionym bossem, a zarazem tym, z którym się najbardziej męczyłem, była wielka ropucha, która zmutowana kryształem wypluwała z siebie mniejsze żabki, które robiły spore zamieszanie na planszy. W tym miejscu warto wspomnieć co nieco o poziomie trudności gry, czyli czymś, co w starszych tytułach potrafi być bardzo nieuczciwe, nierzadko z powodu nie na samo skomplikowanie rozgrywki, ale niedopracowaną warstwę techniczną. Uspokajam, że to jedna z tych gier, z której przyjemność możemy czerpać nawet dzisiaj, nie będąc jakimś dużym masochistą, żeby nie było — gra jest bardzo wymagająca, ale uczciwa, nie możemy grindować w nieskończoność, bo nawet z "najsilniejszą formą" niektóre poziomy będą stanowiły spore wyzwanie, na szczęście każdego z etapu można się wyuczyć, a po śmierci jedyne co tracimy to połowę z uzbieranych przez nas punktów ewolucji, co nie jest jakoś szczególnie bolesne na końcu rozdziału, bo z początkiem następnego przeważnie zostają one wyzerowane z momentem przejścia na zupełnie nową podstawową formę.
Nieznany mit
Evo: Szukanie Edenu w dniu swojej premiery zostało przyjęte umiarkowanie pozytywnie, rozumiem zarzuty stawiane przez redaktorów w tamtych czasach, jednak z perspektywy dzisiejszego gracza wiele z wymienionych wad uległo dezaktualizacji. Recenzenci wytykali pozycji przede wszystkim "przeciętną" grafikę — domyślam się, że wynikało to ze skąpego zastosowania specjalnego czipu Super FX odpowiadającego za generowanie na SNESie bardzo prymitywnego efektu 3d - coś, co wtedy robiło wrażenie, dzisiaj budzi co najwyżej uśmiech politowanie i przeszkadzałoby tylko w odbiorze gry współczesnemu odbiorcy. Oprawa nie jest oczywiście na poziomie Super Metroida, ale jest przede wszystkim bardzo czytelna, a tła estetyczne i schludnie zaprojektowane.
Drugą najczęściej wymienianą wadą była ślamazarność rozgrywki no i tutaj nie jestem w stanie się z tym nie zgodzić — nierzadko, szczególnie w początkowych etapach gry zmuszeni jesteśmy wrócić do jakiegoś poziomu, żeby pogrindować punkty ewolucji. Dla mnie nie stanowiło to problemu, bo sprawiało mi satysfakcję mozolne ulepszanie formy życia, ale zdaję sobie sprawę, że niektórzy gracze na tym etapie mogą odłożyć grę i nigdy do niej nie wrócić, a szkoda, bo zapewniam was, że trud zostanie wynagrodzony, a im dalej w las, tym lepiej!
Ostatnim zarzutem, do którego warto się odnieść, bo nic o nim nie wspomniałem wcześniej to oprawa dźwiękowa — nie bez powodu zresztą, przyznam szczerze, że przez całą grę nie zwróciłem na nią większej uwagi, co chyba mówi o niej wszystko. Magazyn GamePro wręcz stwierdził, że niektóre kompozycje są wręcz irytujące, ja jednak nie szedłbym tak daleko i po prostu stwierdził, że znacznie przyjemniej w tle puścić swoją własną prehistoryczną playlistę.
Prawdziwy miraż
Przyznam szczerzę, że ogrywając ten tytuł przeżywałem sinusoidę emocji tak tych negatywnych jak i pozytywnych — w jednej chwili byłem w stanie ogłaszać wszem i wobec jaka to rewolucyjna produkcja jak na możliwości SNES-a i każdy, kto nie umieszcza jej w swoim top 10 pozycji na tę konsolę, po prostu nie zna się na swoim fachu, a godzinę później docierało do mnie, że niegdysiejsi recenzenci mieli rację i jest to bądź co bądź przeciętna gra. Końcowy wniosek więc może być tylko jeden, biorąc pod uwagę całokształt; jest to po prostu bardzo solidna pozycja, która przeżyła próbę czasu dużo lepiej niż niektórzy jej bardziej popularni retro-kompanii wymieniani w rankingach najlepszych pozycji na 16-bitowe konsole. Ze swojej strony na koniec gorąco was zachęcam do spróbowania E.V.O.: Search for Eden, chociażby z tego powodu, że nie możne na pewno odebrać jej tego, że jest to po prostu unikatowa gra i nawet dzisiaj całkiem nieźle wyróżnia się na przestrzeni gatunku!