Jak umarłem i mi się nie spodobało
Dzięki Bogom za Xbox Gold. Dzięki tej usłudze po 22 latach obcowania z grami stałem się prawdziwym graczem. Zginąłem w Lords of the Fallen (a potem u sąsiada ginąłem dalej w Dark Souls 2 na PeeSie, tak było fajnie...).
I jakoś nie czuję się lepiej, niż przed zgonem. Znaczy, nie czuję się pełniejszym graczem, nie wyniosłem swego EGO ponad przeciętnego konsolowego grajka, który szarpie w LBP wieczorami z żoną. Wydaje mi się, że nie czuję zupełnie nic do tej gry.
A zainstalowałem na konsoli LotF Tylko dlatego, że na forach growych naczytałem się swego czasu, że żeby nazywać się graczem, to trzeba grać w DS albo pokrewne. Teraz pytanie: czemu? Te gry sprawdzają tylko poziom mojego refleksu i wytrzymałości psychicznej. A przepraszam, ja jestem starym dziadem, którego refleks mierzy się nie w milisekundach, a w sekundach, a wytrzymałość psychiczną w miliczymśtam właśnie. Gry z gatunku "Zginiesz, bo jesteś nub" nie wpisują się w żaden przeze mnie pojmowany aspekt przyjemności płynącej z gry. Jeśli już siadam przed telewizorem, włączam konsolę, to nie po to, żeby się ciąć ze złości, że pierwszy mob zabija mnie, a ja nie bardzo wiem czemu. Nie tracę swojego czasu, żeby sikać ze strachu, czy "ominąć punkt kontrolny i gnać dalej, czy wydać xp i rozwinąć postać tracąc modyfikator...". Nie czuję tego.
Pytanie: Czy pośród kiepskich gier, często samograjów i easy at hard, takie gry jak LotF i DS rzeczywiście odsiewają cieniasów od graczy? Ni cholery. Udowadniają tylko (albo przypominają), jak się jest starym i marudnym. Nie dostrzegam też w tych grach wyzwania. Znaczy nie, dostrzegam, ale te wyzwania są tak absurdalne, że rzucam pracę, pozostałe hobby, rodzinę też żegnam i wybijam platynę w DS. Albo achiki w LotF. Brawo ja.
Tylko po co, zastanawiam się. Żeby udowodnić sobie, jak bardzo no life jestem? (O tak, pokonałem tego cholernego bossa, nie używając żadnej zbroi, broni, biegając tylko w gatkach na jednej nodze z opaską na lewym oku i z opaską króliczka playboya z dlc... (ish...)).
- Przerwa -
Tak w ogóle, to całe to DS i LotF to troszkę jak bossowie z World of Warcraft, ale na sterydach. Tu podskocz, tu odejdź, tu poczekaj chwilkę... W raidzie było to emocjonujące, wipe'y bywały czasami motywujące, ale... Ale naprawdę podziwiam ludzi, którzy grają w -YOUWILLDIE!!!- macie generalnie ogromne samozaparcie. Składam życzenia równie wspaniałych wypróżnień...
- Koniec przerwy -
Nie mogę natomiast odmówić jednego Soulsom i Fallenom. Satysfakcja z popchnięcia gry choćby o milimetr dalej jest spora. Radość z faktu, że udało się dodżnąć przed mieczem byle mobka i go ciach-ciach na śmierć, jest znaczna. Niestety przesłania ową radość absolutnie każde inne podejście, w którym dodge był o milimetr nie taki i loading.
Konkluzja: Nie rozumiem takich gier jak DS. Nie rozumiem, czemu gra w nie ma mnie uczynić mężczyzną. Jeszcze jedno.
Są tacy, którzy usilnie wpierają mi, że DS to powrót do korzeni grania. Że doświadczenie z gry w tą grę przywraca im nadzieję, że są jeszcze tytuły dla graczy, nie dla tatusiów i mięczaków. Więc moi drodzy, co za szajs paliliście, szkodzi wam...
Do jakiego gatunku z dawnych lat mam przyrównać DS? Bijatyki? Nie. FPS? Nie. FPP? Ehh...
Wiem, olśniło mnie. Wiem, do czego można porównać DS. Do helikopterka. Swiv się nazywał i było to na Amigę. Ta gra też udowadniała mi, że nieważne jak bym się starał i ile bym w nią nie grał, i tak jej nie skończę. (To porównanie troszkę dalekie...).
Więc jednak nie wiem, do czego miałoby się odnosić z przeszłości DS. Nie wiem, jak powraca do korzeni gier. Nie czuję tego. I wy pewnie też nie macie zielonego pojęcia.
I nie, nie neguję takich gier. Podziwiam grajków, którzy mają zdrowie na takie gry. Błagam was tylko, nie wpierajcie mi, że jestem nab, bo w nie nie gram...