Muszę zasuwać na bis, czyli pierwsze wrażenia ze zwiastuna filmu "Sonic. Szybki jak błyskawica 2"
30 kwietnia przeszedł do historii dzięki dwóm wydarzeniom, które odbiły się szerokim echem na całym świecie. W 1975 roku zakończyła się wojna wietnamska, która pochłonęła życie ponad 3 milionów ludzi, podczas gdy w 2019 roku opublikowano w sieci pierwszy zwiastun filmu Sonic. Szybki jak błyskawica, w którym ogłoszono też wstępną datę premiery na 8 listopada wspomnianego roku.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że forma porównania, którą właśnie przedstawiam, balansuje na niebezpiecznie cienkiej granicy między pomysłowym sarkazmem znudzonego pesymisty a niesmacznym poczuciem humoru zblazowanego dziewiętnastolatka. O ile jednak pierwsze wydarzenie rozluźniło napięte emocje amerykańskiej opinii publicznej stanowczo sprzeciwiającej się dalszemu rozlewowi krwi na Dalekim Wschodzie, o tyle drugie rozpętało istną marketingową masakrę, której skutków nie spodziewał się żaden z dyrektorów ViacomCBS.
To właśnie wtedy na ekrany wszystkich kształtów i rozmiarów wbiegł pewien humanoidalny dziwoląg, którego niepokojąco realistyczne wargi, nienaturalnie chude łydki, a także anatomicznie poprawne kanaliki łzowe były zaledwie wierzchołkiem góry lodowej w kształcie nowego projektu postaci uwielbianej przez miliony na całym świecie. Pierwsze kinowe wcielenie dziecka Naoto Oshimy i Yuji Naki spotkało się z druzgocącym przyjęciem każdego, kto zdecydował się wystawić swoje narządy wzroku na działanie promieniowania jego przeklętych zębów.
Można było powiedzieć, że jeż Sonic po raz kolejny stał się synonimem korporacyjnej ślepoty i pecha tragikomicznych rozmiarów, ale dokładnie 955 dni później — 10 grudnia 2021 roku — stało się coś wręcz niemożliwego. Podczas ósmej ceremonii wręczenia nagród The Game Awards aktor Ben Schwartz zaprezentował zwiastun pełnoprawnej kontynuacji, na który dotychczas z niecierpliwością czekali ci sami ludzie, którzy jeszcze nie tak dawno temu rozszarpywali biednego jeża na niebieskie strzępy. W tym gronie znalazła się również moja skromna osoba, która do dziś nie może pojąć, jak zespołowi do spraw marketingu z Paramount Pictures udało się uniknąć spektakularnej katastrofy, a teraz zajęta jest otwieraniem długiego rzędu schłodzonych butelek szampana, które być może dostarczył Geoff "Papież Dorito" Keighley we własnej osobie.
Wracając jednak do właściwego tematu, nasuwa się jedno pytanie: czy Sonic. Szybki jak błyskawica 2 może być początkiem nowej kasowej franczyzy, o której będzie się mówiło jak o Marvel Cinematic Universe? Na razie trudno znaleźć satysfakcjonującą odpowiedź, ale zwiastun pokazał, że jest na co czekać. Szczególnie dla fanów Jima Carreya, który triumfalnie powrócił do roli Doktora Robotnika... lub Eggmana, jeśli ktoś jest wystarczająco wybredny. W końcu to on jest morsem.
Chyba nikogo nie zdziwi widok tytułowego bohatera, któremu poświęcone są pierwsze sekundy zwiastuna. Pomimo tego, że jeszcze kilka lat temu uciekał przed wszystkim, co uważał za śmiertelne zagrożenie, teraz prowadzi podwójne życie, choć nie takie, jakiego można by się spodziewać po filmowych stereotypach. Za dnia wiedzie żywot nielegalnego interplanetarnego imigranta mieszkającego z przybranymi rodzicami gdzieś na obrzeżach małego miasteczka w stanie Montana. Nocą zaś — jak to ujmuje sam pan Wachowski — udaje Batmana, chcąc nieść pomoc wszystkim cywilom w potrzebie.
Przecież właśnie o to chodzi podczas wykorzystywania swoich supermocy w praktyce, czyż nie? Jedni robią to lepiej, inni gorzej... a Sonic jest gdzieś pomiędzy, popisując się swoją wielką prędkością, ale jeszcze większą niezdarnością. Błękitna Sprawiedliwość jest skazana na dorastanie; wciąż ma przed sobą całe życie, a Tom stara się jej wytłumaczyć, że "kiedyś nadejdzie moment, w którym jej moce będą potrzebne nam wszystkim. Ona nie wybierze tego momentu. To ten moment wybierze ją.". No, Tomaszu Michale Wachowski, za ten cytat należy się szóstka z plusem.
Nie trzeba długo czekać, by stało się coś niewyobrażalnego: Wujek Ivo powraca z przymusowego urlopu, zamierzając szerzyć chaos, zniszczenie... i lojalność agenta Stone'a, któremu podczas jego nieobecności udało się znaleźć pracę jako barista w lokalnej kawiarni. Z dumą oznajmia mu, że szukając drogi do domu, natknął się na zielony, szmaragdopodobny artefakt (Główny Szmaragd?), który posiada teoretycznie nieskończone zasoby energii. Czy użyje go, aby uratować planetę przed globalnym ociepleniem? Ależ skąd! Wiedząc, że zemsta na tym niebieskim gremlinie jest o wiele ciekawszym sposobem na spędzenie wolnego czasu, postanawia... coś zrobić.
Nie do końca wiadomo, co dokładniej, ale do czasu przybycia tajemniczego dwu-ogonowego lisa z sceny zamykającej poprzedni film, jest w stanie odgrodzić całe Green Hills od świata zewnętrznego za pomocą gigantycznej czarno-zielonej chmury burzowej, której złowieszczości z pewnością pozazdrościłaby mu Gozer z oryginalnych Pogromców duchów. Jasny gwint, Ivo, ty to masz łeb...
Zanim Sonic wkracza do akcji, napotyka wspomnianego wcześniej liska pilotującego czerwony dwupłatowiec — przedstawia mu się jako Tails, a następnie ratuje jego niebieski tyłek przed nadlatującymi rakietami, wykonując w powietrzu elegancką beczkę. Wygląda na to, że filmowa inkarnacja puszystego mechanika może być równie utalentowana jak jego odpowiednik z gier i komiksów! Szkoda tylko Sonica, który niedługo później przeżywa bliskie spotkanie trzeciego stopnia z przelatującą rakietą. Ałć.
Następnie dostajemy szybką kompilację scen z pogoni Sonica i Tailsa za szmaragdem, która może być odpowiednikiem pościgu Sonica i Eggmana z poprzedniego filmu. No wiecie, punkt kulminacyjny. Wśród nich jest taka, w której dwójka bohaterów odwiedza pub dla twardzieli położony gdzieś pośrodku mroźnego pustkowia, oraz ta, w której Doktor prawie traci swoje cenne wąsy pod ostrzem staromodnego toporu-pułapki. Ciekawe, czy któryś ze scenarzystów tęskni za Ace Venturą
Wielkim finałem całej zapowiedzi okazuje się być potyczka Sonica z pewną czerwoną kolczatką na tle potężnej dziury w czyimś domu. Sponiewierany Robotnik, który akurat znalazł się w tymże budynku, przeprasza swojego niebieskiego nemezis za brak kultury i w żołnierskich słowach przedstawia mu swojego nowego towarzysza broni. Drogie i szanowni, oto Knuckles — ktoś, kto zawsze wykłada kawę na ławę.
Uff, streszczenie wreszcie skończone! Możemy wreszcie przejść do moich subiektywnych opinii, które na pewno wam się spodobają. I nie, to nie jest sarkazm: może nie podoba mi się kierunek, w którym zmierza Sonic Team tworząc zbliżające się wielkimi krokami Sonic Frontiers, ale ten, który Paramount chce obrać ze swoim równie wielkim Sonic 2 jak najbardziej. Tylko od czego by tu zacząć? Strasznie trudne pytanie. Jeszcze trudniejsze niż to, które zadałem kilka chwil temu!
Pierwsze wrażenia są zdecydowanie na duży, soczysty plus. Pożegnajcie czasy, kiedy Verne Troyer przebrany za niebieskiego jeża musiał biegać w rytm Gangsta's Paradise, a przywitajcie takie, które z pewnością będą o wiele bardziej przystępne dla fanów serii wyczerpanych latami oczekiwania na nowe wieści. Wszystkie wyłapane do tej pory w zwiastunie nawiązania są zaskakująco subtelne i wyrafinowane jak na film, którego docelowym odbiorcą jest teoretycznie każdy. Nie musi to jednak oznaczać, że Sonic 2 zamierza zostać kinem familijnym: wysokość budżetu i jakość organizacji ekipy produkcyjnej wyraźnie poszły w górę, momentami zaskakując mnie swoją skalą i ogólnym naciskiem na akcję, a nie humor sytuacyjny, jak to miało miejsce w poprzednim filmie.
To wróży kontynuacji bardzo dobrze, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że kierownictwo Paramount — jeśli wierzyć głównemu scenarzyście, Patowi Caseyowi — dało twórcom filmu dużo więcej swobody artystycznej niż przy tworzeniu "jedynki". Tak więc stawka jest podkręcona do absurdalnego maksimum, nogi niebieskiego bohatera (i jego nowego pomarańczowego przyjaciela) pracują w tempie szybszym niż zwykle, a Jim Carrey odnajduje się w swojej artystycznej nirwanie, grając szalonego naukowca tak szalonego, że jego uroczo przesadzone zachowania doskonale współgrają z komputerowo wygenerowanymi postaciami, które chce dorwać za wszelką cenę.
Poprzedni film miał pewne przebłyski geniuszu orbitujące wokół wspomnianego konceptu (np. fenomenalnie kreskówkowa scena bójki w barze), ale to właśnie kontynuacja ma szansę porzucić wszelkie urządzenia ograniczające dopuszczalny poziom kiczu i pójść na całość. Mógłbym nawet obrać drogę internetowych redaktorów pokolenia millenialsów i uprościć swoje skromne myśli do "film X spotyka się z filmem Y". W tym przypadku byłyby to Kto wrobił królika Rogera? i Avengers — coś, co mimo spektakularnego rozmachu nie traktuje siebie śmiertelnie poważnie, jak to zwykle bywa w przypadku filmów sygnowanych nazwiskiem np. Zacka Snydera.
Zanim Wy, moi drodzy czytelnicy, wyciągniecie z szafy swoje płonące pochodnie i zaczniecie rytmicznie krzyczeć: "Chao, nie pierdziel!", będę musiał na chwilę wtrącić się z tematem nieco innym niż Sonic 2. Spokojnie, nadal będzie on dotyczył naszego ukochanego niebieskiego biegacza, ale zamiast na nadchodzącym filmie skupię się na nadchodzącej grze, która również została zapowiedziana podczas ósmej ceremonii wręczenia TGA.
Nie będę się rozwodził nad tym, dlaczego moje pierwsze wrażenia dotyczące Frontiers są negatywne. Może dlatego, że kierunek artystyczny gry jest szokująco nudny i nijaki w porównaniu z poprzednimi odsłonami serii? A może dlatego, że jedyna rozgrywka jaką zobaczyliśmy ograniczała się do tytułowego bohatera błąkającego się po opustoszałych, szaroburych łąkach wyraźnie inspirowanych ostatnią Zeldą, która z kolei była inspirowana ostatnimi grami Ubisoftu? Ilość obaw, jakie mam wobec tej gry, wystarczyłaby na osobny artykuł, przez co tym bardziej przypominają mi się pewne słowa, jakie Roger Craig Smith wypowiedział pewnemu anonimowi podczas jednego z livestreamów oficjalnego kanału YouTube serii: "Sonic nie jest już dla ciebie".
Początkowo odebrałem je jako złośliwą docinkę skierowaną przeciwko tym, którzy twierdzą, że Mephiles jest obiektywnie dobrym złoczyńcą, a Sonic ‘06 było lepsze od Sonic Colours, bo "miało dużo potencjału", ale wraz z nadejściem nowych zapowiedzi uświadomiłem sobie pewną ponurą możliwość — Sonic naprawdę może już nie być dla dziewiętnastoletniego dupka takiego jak ja.
Sonic Team zmieniło swoje priorytety: zamiast zaspokajać potrzeby wiecznie narzekającej bazy fanów — czego efektem były takie potworki jak Shadow czy już wspomniane ‘06 — teraz robi wszystko, by ocieplić wizerunek serii w oczach zachodnich mediów branżowych. Wszyscy pamiętamy niesławne "Sonic was never good" z podcastu felietonistów IGN, które dogłębnie wstrząsnęło nie tylko koneserami Błękitnego Błysku, ale i samym zarządem Sega of Japan, który rok w rok powtarza w press kitach o tym, jak bardzo przeprasza za nierówną jakość swojej flagowej serii w przeszłości i obiecuje, że w przyszłości to zmieni. Tylko czy można nazwać tą zmianą brak porozumienia w dyskusji o tym, jaką tożsamość powinien przybrać Sonic jako franczyza?
Każda recenzja Sonic Lost World, jaką miałem okazję przeczytać, porównywała grę do średniego klona Super Mario Galaxy, a te dotyczące Sonic Forces nierzadko podkreślały powrót do "mrocznych lat" serii, kiedy Takashi Iizuka uważał, że Sonic może być świetnym materiałem na shōnen. Tylko jak przygody kolczastego herosa i jego przyjaciół mają być świetnym shōnenem, kiedy scenarzyści nie mają zielonego pojęcia, dlaczego fani japońskiej kultury popularnej kochają anime i mangi wspomnianego gatunku? Jak Sonic ma być symbolem jakości, skoro Sonic Team nie wie, czym dokładniej jest ich własna franczyza? Jak Frontiers ma zmienić sposób w jakim postrzegamy całą serię, skoro odpowiadają za nią ci sami ludzie, co za Forces, które po 4 latach oczekiwania okazało się najbardziej zautomatyzowaną grą w historii serii? To tak jakby wsadzić kota do zepsutej pralki i oczekiwać, że będzie świetnym substytutem wody przy praniu brudnej bielizny.
Nakreślona przeze mnie filozofia jest całkowitym przeciwieństwem kinowego Sonica, którego scenarzyści podobno są przygotowani na kolejne kontynuacje, a co za tym idzie wykorzystanie większej ilości postaci i elementów znanych z głównej serii gier. Sądzę, że wszyscy, którzy nadal lubią cokolwiek związanego z tą serią w 2021 roku — i zamierzają to lubić w następnym — prędzej zadowolą się ofertą Jeffa Fowlera, aniżeli Morio Kishimoto. Owszem, dzieciaki i nastolatki mogą zakochać się w tej postaci tak samo jak ja prawie 15 lat temu, ale nie zmienia to mojej opinii, że Sonic dziś jest czymś znacznie trudniejszym do przetrawienia niż Sonic kiedyś. Dlatego mam nadzieję, że Sonic. Szybki jak błyskawica 2 dostarczy mi takich samych wrażeń, co jego urokliwy poprzednik.
Zanim jednak skończę, szybko napiszę kilka słów o polskiej wersji językowej zwiastuna, która pojawiła się kilkanaście godzin po międzynarodowej premierze anglojęzycznej zapowiedzi.
Wśród polskich kinomanów panuje przekonanie, że polski dubbing jest zazwyczaj traktowany po macoszemu, a jeśli jest inaczej, to jego ostateczna wersja jest bardzo nierówna: dialogi są często tłumaczone bez odpowiedniego uwzględnienia kontekstu, a gra aktorska dubbingujących bywa agresywnie teatralna, nadając wydarzeniom szkodliwą sztuczność. Jak dobrze więc, że w przypadku zwiastuna Sonic 2 sytuacja nie wygląda aż tak tragicznie: do mikrofonów powracają wszyscy aktorzy głosowi znani nam z poprzedniego filmu. Oprócz Marcina Hycnara jako Sonica, Tomasza Borkowskiego jako Eggmana, Kamila Kuly jako Toma i Otara Saralidze jako Stone'a, do roli Tailsa powraca uwielbiana przez polskich fanów Lidia Sadowa, która użyczyła głosu postaci w telewizyjnym Sonic Boom. Polskim głosem filmowego Knucklesa okazał się zaś Wojciech Żołądkowicz, który w przytoczonej kreskówce wcielił się w Szympansa Szymona — zmęczonego życiem telewizyjnego celebryty stworzonego specjalnie na potrzeby owego spin-offu.
Kiedy większość z wymienionych aktorów brzmi tak, jakby nagrywali swoje kwestie wyłącznie pod przymusem zapracowania na kolejną wypłatę, zaskoczyła mnie energia, z jaką Borkowski podszedł do materiału: jego Doktor Robotnik brzmi o wiele bardziej szaleńczo i niezrównoważenie niż w poprzednim filmie, a więc i w materiałach promocyjnych. Jest to dla mnie naprawdę miła niespodzianka, szczególnie biorąc pod uwagę moje rozczarowanie jego pierwszym podejściem do roli, podczas gdy Carrey potrafił obsypać drobnym brokatem nawet banalne kwestie związane z wciskaniem guzików. Jak będzie wyglądała rola Borkowskiego w ostatecznej wersji tłumaczenia? Czas pokaże. Nie zawiedź nas, Tomku.
Ten artykuł został pierwotnie napisany pod pseudonimem ChaoLaChao dla BlueBlur Center jako część podsumowania tegorocznego TGA, ale z powodu konfliktu pomiędzy założycielem strony a jej redaktorami, został usunięty. Uzyskałem jednak pozwolenie od redaktora naczelnego na jego ponowne dodanie na innej stronie, w tym wypadku PPE.pl.