Final Fantasy Tactics: Kraina Wszystkich- ROZDZIAŁ TRZECI
W poprzednim rozdziale Ristię, nawiedził kataklizm, jakiego jeszcze nikt na wyspie nie widział! Unia pogrążona w żałobie po śmierci króla Asteriona, musi mierzyć się teraz nie tylko z wrogami narodu, ale również ze zniszczeniami spowodowanymi przez upadek komety.
VII
To była burzliwa noc. Gdy tylko ustały wstrząsy, gdy fala uderzeniowa przetoczyła się już po lądzie, gdy wygasł gorący wiatr, Arete natychmiast rozesłała w cztery strony posłańców, by oszacowali straty i policzyli zmarłych. Kurierzy kursowali w obie strony, przynosząc coraz to nowe informacje. Muse, ku swojej uldze, dowiedziała się, że bariera Avalonu, choć uszkodzona, wciąż jest aktywna i spełnia swoją funkcję.
W obliczu ostatnich wydarzeń Fausel i towarzyszący mu Laurenn zdecydowali się wyruszyć, nim jeszcze nastał świt. Zresztą, wcale nie było pewne, czy nastanie – uderzenie wyrzuciło w powietrze tyle pyłu, że jego obłoki przesłoniły całe niebo.
Biorąc pod uwagę okoliczności, zamek zniósł nocną katastrofę wyjątkowo dobrze. Najbardziej ucierpiały wszelkie te elementy, które nadto odstawały od fasady. Zerwane dachówki, oberwane balkony i kilka zburzonych wież było niewielką ceną. Kilkanaście osób zostało ranionych przez spadający czy niesiony wiatrem gruz, nikt jednak nie zginął.
Gorzej sprawy miały się w mieście, jeszcze gorzej – na prowincji. Słabszym budowlom trudniej było stawić czoła skutkom uderzenia. Szalały także pożary, wzniecone falą termiczną. Niemal każdy zakątek wyspy musiał się mierzyć ze skutkami upadku niebiańskiej skały, która zrównała Altimerę z ziemią. Strach było sobie nawet wyobraża, jak trudna musi być sytuacja w pobliżu samego wulkanu.
W końcu nastał dzień – zamglony pyłem, gorący i niespokojny, wypełniony rozpaczliwymi wysiłkami, by opanować sytuację. Posłańcy nadal przybywali i odjeżdżali, pospiesznie dostarczając meldunki i składając raporty. Na dziedzińcu trwała krzątanina – kto tylko mógł, usuwał skutki kataklizmu, pomagał przy przenoszeniu i opatrywaniu rannych.
Wen’em znalazł Alexandra w pobliżu jednej z zamkowych studni, do której runął żuraw. Odeszli na bok, pod osłonę krużganków.
- Jego Świętobliwość Kiltias Uru znajduje się Ziegler, niewielkim mieście nieopodal Altimery – odezwał się cicho Akolita, gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu potencjalnych szpiegów – Szukajcie tam wieży. Nie wiem, jak poważne były zniszczenia w tamtym rejonie, modlę się jednak, by bogowie zachowali go w dobrym zdrowiu. Wiem, książę, że będziesz ostrożny, ale zaklinam cię, byś tę informację ujawnił jedynie tym, którym ufasz bezwzględnie. Szczególnie teraz…
Alexander skinął głową.
- Będę ostrożny. Dziękuję za tę informację, Akolito.
Wen’em chciał chyba jeszcze coś dodać, ale rozmyślił się, słysząc metaliczny łoskot kroków nadchodzącego Tychiana. Skłonił się tylko bez słowa i odszedł.
- Przeszkodziłem w czymś? – zagadnął dziekan, podchodząc bliżej.
- Chyba nie. Mamy już trop, prowadzący do Uru, a to choć trochę zbliża nas do wyjaśnienia tajemnic, które zostawił nam ojciec. Szukałeś mnie?
- To może nie jest najwłaściwszy moment, ale najwłaściwsze momenty to generalnie ginący gatunek i nigdy nie ma ich dość. Chciałem się przyjrzeć laboratorium tego zdekapitowanego medyka, Aylista. Podobno odwiedzałeś go wczoraj, jeszcze przed śmiercią?
Alexander wzdrygnął się na samo wspomnienie tej „wizyty”.
- Tak.
- Czy w takim razie zechciałbyś mi towarzyszyć? Chciałbym ustalić, czy wszystko tam pozostało na swoim miejscu po wczorajszym ataku. A jeśli nie, twoja obecność pomoże mi stwierdzić, co zginęło. To pomogłoby nam, być może, ustalić, kto wczoraj skwapliwie skorzystał na zamieszaniu, jakie wywołała Drzazga, by załatwić swoje sprawy.
- Oczywiście. Tutaj i tak na wiele się nie przydam. Matka objęła już dowodzenie i najgorsze, co mogę zrobić, to wejść jej w paradę.
- Nie dano jej nawet opłakiwać Asteriona w spokoju – w dudniącym głosie Tychiana pojawiło się współczucie – A z drugiej strony, któż mógł przewidzieć… - urwał nagle, jakby jakaś myśl właśnie przyszła mu do głowy.
- Tychian?
- Nic takiego. Chodźmy do tego laboratorium i nie plączmy się innym pod nogami.
Marmaduk przemierzał szybkim krokiem podcienia po południowej stronie głównego dziedzińca. Przed chwilą skończył odprawę ze swoimi szpiegami i chciał się jak najszybciej podzielić nowinami z tymi z monarchów, którzy jeszcze pozostali na zamku.
Przed brzaskiem jeszcze pożegnał Laurenna i Fausela, sam wszakże nie planował wyjeżdżać. Kataklizm czy też nie, zbyt wiele spraw nadal domagało się wyjaśnienia i to tu, na miejscu, nie w Dokobien. Był spokojny o swojego podopiecznego, więc chwilowo odstąpił od jego boku. Tutaj miał się przydać o wiele bardziej.
Przez wewnętrzną, węższą bramę przeszedł na sąsiedni podwórzec, przystanął. Królowa Muse odprawiała swoich własnych posłańców, a towarzyszące jej maginie rzucały właśnie przyspieszającą ruchy magiję na smukłe, długonogie chocobo. Marmaduk rozpoznał zaklęcie Haste. Zgadywał, że Muse wciąż niepokoi się o to, jakie szkody poczynił nocny impakt na terenie Avalonu, zwłaszcza w pobliżu wulkanu.
Chciał ją zagadnąć, ale się rozmyślił. Wolałby przedstawić zdobyte informacje wszystkim jednocześnie, by nikt nie poczuł się wyłączony. Jednocześnie Muse była jedną z tych osób, którym nigdy nie zdołał do końca zaufać, a znajomość jej przeszłości i motywów, jakie nią kierowały w czasie wojny raczej mu to utrudniała niż ułatwiała.
Potrząsnął lekko głową. Nie.
Wiedział, że Tychian i Alexander postanowili sprawdzić laboratorium zamordowanego w czasie wczorajszego ataku królewskiego lekarza. Uznał, że z nimi rozmówi się najpierw, bo zebranie w jednym miejscu wszystkich chwilowo nie wydawało się możliwe.
Podjął swój marsz.
Jeszcze wczoraj przekazał swoim wywiadowcom kopię listu z testamentu i ta skrupulatność już przyniosła owoce. Dowiedział się, że wymieniona w nim Grun to viera, którą widziano na terenach Avalonu, choć nie potrafiono wskazać precyzyjnie jej obecnej lokalizacji. Jeszcze nie, dodał w myślach. Miał zaufanie do umiejętności swoich ludzi, wszak niemal wszystkich wyszkolił sam.
Nem Nok, nieznanej rasy, przebywał na południu Dokobien, w rejonie Kastolian. Gishman, seeq, był dobrze znany we własnych kopalniach Logres, daleko na wschodzie.
Co jednak wszystkie te indywidua łączyło z Asterionem? Dlaczego wymienił ich w swoim testamencie, zrównując ich z rodziną, przyjaciółmi, dawnymi towarzyszami broni?
Czuł, jak narasta w nim frustracja. Syknął cicho przez zęby i jeszcze przyspieszył kroku. Laboratorium było już niedaleko.
- No cóż – odezwał się Tychian po dłuższej chwili milczenia, gdy obaj z Alexandrem w osłupieniu oglądali dawne laboratorium Aylista – Obawiam się, że zbyt wiele to my się tu nie dowiemy.
- Kiedy… - wykrztusił Alexander – Kiedy i jakim cudem ktoś zdołał to wszystko wynieść?!
Pracownia, wczoraj jeszcze pełna badawczego sprzętu, była zupełnie pusta. Światło lamp odbijało się mętnie w ceramicznych kaflach, którymi wyłożono posadzkę i ściany – poza nimi nie zostało tu dosłownie nic. Stoły, siedziska, alembiki, centryfugi, palniki, szafy na szkła i odczynniki – to wszystko zniknęło bez śladu. Przepadł żelazny regał na preparaty i okuta skrzynia na dokumenty. Podobne do akwarium pomieszczenie, w którym Aylist trzymał swoją ludzką hodowlę mchogrzyba, było krystalicznie czyste, jakby nigdy nie rezydowały tam żywe zwłoki z porastającą je grzybnią.
Tychian wszedł do środka, rozglądając się uważnie, jakby wciąż miał nadzieję znaleźć jakieś ślady.
- Jeśli wykluczymy zaawansowaną magiję, którą nasza droga Muse na pewno by wyczuła, musi istnieć jakieś przyziemne wyjaśnienie tej zagadki. Ktoś musiał się bardzo spieszyć, sprzątając tu wszystko tak skrupulatnie. A w pośpiechu, mój drogi Alexandrze, zwykle popełnia się błędy.
- Ale tutaj nic nie zostało! – książę wszedł wreszcie do środka. Dławiła go złość, że nie wpadł na to, by zabezpieczyć laboratorium po śmierci medyka, w najgorszych snach jednak nie spodziewał się, że wszystko zniknie mu niemalże sprzed nosa – Nawet strzęp papieru, nawet jednak probówka! Nawet… nawet ten trup… Zabrali nawet parawan, którym Aylist go zasłaniał!
Tychian wydawał się go nie słuchać. Stał w kącie laboratorium, w skupieniu studiując plątaninę rur, które doprowadzały do aparatury wodę i inne substancje.
- Miałem ci wskazać, czego brakuje – mruknął Alexander z rozgoryczeniem – Ale tutaj brakuje absolutnie wszystkiego. Nie zadali sobie trudu zacierania śladów – zamiast tego wszystkie ślady zabrali ze sobą…
Tychian nadal milczał, całkowicie skupiony na widoku przed sobą. Alexander podszedł bliżej, zaintrygowany.
- Znalazłeś coś może?
- Albo ten wasz Aylist był nieukiem i samobójcą, albo ktoś tutaj niedawno majstrował. Spójrz tylko na to – postukał pancernym palcem w wąską, miedzianą rurkę – tędy płynie uwodorniony centylalon, którym często zasila się palniki laboratoryjne, jeśli z jakiegoś powodu nie można użyć acetylenu. A zaraz obok – wskazał grubszą rurę z białawego stopu, którego Alexander nie rozpoznawał – Mamy halibden, do dezynfekcji, tuż obok wody. Niewielki przeciek, niewielki wysięk, może nawet para skroplona w upalny dzień i niewielka nieszczelność któregokolwiek z tych przewodów i najpierw Aylist przenosi się na boskie łono grubo przed czasem, a potem cały zamek wylatuje efektownie w powietrze na kolumnie zielonego ognia. Interesujący widok, bez wątpienia, ale chyba niewart ryzyka.
- Co sugerujesz?
- Że żadna z tych substancji nigdy nie płynęła żadną z tych rur. Natomiast gdyby spróbować ustawić je tak, jak to robią rozsądni, choć błyskotliwi naukowcy mojego pokroju… - sięgnął przed siebie i ku zaskoczeniu Alexandra bez wysiłku przemieścił rury, które powinny być na trwałe osadzone tak w posadzce, jak i w suficie – Patrz i podziwiaj.
Nic się jednak nie stało. Książę popatrzył pytająco na Tychiana. Dziekan wciąż wpatrywał się w plątaninę.
- Przysiągłbym, że tak to powinno wyglądać…
- A może jednak tak? – książę przepchnął się obok niego i przesunął rury w odwrotny układ – Może jeśli uszeregujemy je wedle grubości…
Bez jednego zgrzytu, bez najmniejszego szelestu ściana po ich prawej stronie zaczęła się odsuwać w bok. Prowadnice były sprytnie zamaskowane fałszywymi liniami fug – dopóki mur się nie poruszył, nawet jedna szczelina nie wskazywała na to, że za nim jest ukryte przejście.
- Jakby to ująć – rzucił Tychian, zupełnie nie zmieszany – Ktokolwiek stworzył to przejście, nie był rozsądnym, choć błyskotliwym naukowcem mojego pokroju. Dziękuję za twój wkład, Alexandrze.
Książę już zaglądał do ukrytego przejścia. Wiodło do kamiennego, surowego tunelu, jednak wbrew temu, czego się spodziewał, nie zobaczył pajęczyn ani nie poczuł wionącego z niego zapachu stęchlizny. Zamiast tego, czuł na twarzy wyraźny ciąg powietrza.
- Prowadzi gdzieś na zewnątrz… Idziemy?
- Jestem tuż za tobą.
Weszli do środka; Alexander kątem oka spostrzegł, że Tychian zapobiegawczo wpycha klin w prowadnicę muru, by ściana nieoczekiwanie nie zamknęła im się za plecami.
Przejście nie było długie – już po kilku minutach marszu zaczęło się lekko wznosić, a na jego końcu dojrzeli szare światło brzasku. Ukryty za laboratorium tunel wyprowadził ich na spory, porośnięty trawą i ziołami plac, skryty wśród zamkowych murów; stało na nim kilkadziesiąt kamiennych nagrobków.
- To… cmentarz? – zaskoczony Tychian zatrzymał się u wylotu tunelu – Nigdy tu chyba nie byłem.
- Ja także nie – przyznał Alexander. Rozejrzał się badawczo wokół.
Groby były w różnym wieku – od starych, omszałych i przekrzywionych już pod własnym ciężarem, po całkiem świeże, z niezatartymi jeszcze inskrypcjami i granitem wolnym od porostów. Ruszył przed siebie, odczytując napisy. Rozpoznawał znaczną część z nich – pochowano tu dowódców wojska i gwardii, ale także przyjaciół dworu.
- Interesujące znalezisko – Tychian wreszcie wyszedł na zewnątrz, pochylił się nad starą płytą nagrobną, niemal zupełnie wygładzoną przez deszcz i wiatr – Ale niewiele wyjaśnia, w każdym razie kwestii nagłej wyprowadzki aylistowego laboratorium.
Alexander skinął powoli głową. Cmentarz był w całości otoczony murami, niczym studnia. Nawet, jeśli przeciągnięto tędy wyposażenie pracowni – a stratowana trawa i zmiażdżone krzewinki mirtu wydawały się na to wskazywać – to nadal nie było wiadomo, co stało się z nim dalej. Nikt nie zdołałby go ukryć na płaskiej przestrzeni, wśród niewysokich nagrobków.
Chyba, że…
Rozejrzał się raz jeszcze, uważnie, w skupieniu. Nie wiedział, czego dokładnie szuka, ale podejrzewał, że tak samo, jak laboratorium, także i tutaj na ślad może ich naprowadzić anomalia, coś, co wygląda niedokładnie tak, jak powinno…
Ziemię okrywał półmrok, powietrze było szare od pyłu, a światło sączące się z nieba – niepewne. Omiótł wzrokiem cmentarz – raz, drugi, trzeci – aż wreszcie wzrok wyłowił z pozornie niewinnego tła ten jeden szczegół, na którym mu zależało.
Zdecydowanym krokiem ruszył w tamtą stronę. Minął nagrobek szambelana, którego pamiętał z dzieciństwa, dwa groby, które zamiast opisów miały jedynie realistyczne, ze smakiem wykonane rzeźby – zapewne wizerunki zmarłych, mające zastąpić utracone nazwiska – aż wreszcie stanął przed mogiłą, którą niemal w całości przykrył już dywan powoju i bluszczu. Jednakże spod kobierca tych nieustępliwych roślin wyzierało to, co przyciągnęło jego uwagę – odciśnięte ślady niedawnego przesuwania oraz przeciągania po trawie czegoś ciężkiego i kanciastego.
Tychian zbliżył się ze szczękiem zbroi.
- Sądzisz, że to…
Alexander nie odpowiedział. Pochylił się nad grobem, odszukał palcami szczelinę i z całej siły naparł na kamienną płytę. Powędrowała w bok ze zgrzytem, przyprawiającym o dreszcz, ale o wiele lżej, niż przypuszczał. Niecierpliwie odsunął ręką opadające do środka pnącza.
Miał rację. Pod płytą nie było komory grobowej, trumny ani szczerzącego zęby kościotrupa. Zamiast tego zobaczył kilka stopni i kolejny, mroczny tunel. Z tego, dla odmiany, wiało chłodem, wilgocią i solą.
- Pewnie prowadzi na wybrzeże – Tychian stanął obok niego – Obawiam się tylko, że to oznacza, że nie dogonimy już naszej ekipy przeprowadzkowej. Sądząc ze śladów, mogli się zabrać za przenosiny krótko po tym, jak wyszedłeś od naszego dobrego doktora po stwierdzeniu jego zgonu. To daje im sporo czasu na uporanie się z całą procedurą…
Alexander pochylił się jeszcze niżej, próbując dostrzec, pod jakim kątem biegnie tunel, kiedy nagle usłyszał ciche, złowróżbne szczęknięcie. Rzucił się w tył, ale za późno – z niewielkich otworów, umieszczonych od środka w obramowaniu grobu, buchnęła chmura lśniącego, miałkiego pyłu, która w mgnieniu oka spowiła całą jego twarz.
- Alexandrze! – Tychian chwycił go pod ramiona, odciągnął od grobu – Nie wdychaj tego!!
Książe zakaszlał, próbując się pozbyć pyłu z ust. Czuł drobiny w ustach, część dostała się także do nosa, ale większości zdołał uniknąć. Nie było go zresztą wiele – resztki chmury nad grobem już się rozwiewały.
- Jak się czujesz? Jest ci słabo? Pali cię w przełyku? – Tychian szukał czegoś w torebeczkach i sakiewkach, przypiętych do pasa.
Alexander podniósł się na nogi.
- Nic mi nie jest. To pewnie jakiś system obronny, ale chyba już… ma swoje lata – zakręciło mu się raptem w głowie, aż musiał się oprzeć o sąsiedni nagrobek. Tychian nie zauważył tego, zajęty gorączkowymi poszukiwaniami.
Książę przyjrzał mu się z namysłem. Miał wrażenie, jakby raptem zobaczył dziekana w zupełnie nowym świetle.
Zawsze na wszystko przygotowany. Zawsze ma na wszystko odpowiedź. Jak to możliwe? Czy tam, w laboratorium, przypadkiem nie udawał tylko, że nie potrafi rozwiązać zagadki? Przecież ktoś tak inteligentny jak on powinien odgadnąć ją bez trudu! A może po prostu nie chciał się wydać podejrzany?
- Gdzieś tu miałem czystą gazę i proszek drażniący… - mamrotał Tychian, zupełnie nieświadom myśli, które owładnęły Alexandrem – Dobrze by było, żebyś to do końca wykaszlał i wykichał, a potem jeszcze zrobię ci płukanie gardła i zatok…
Proszę, jak udaje zatroskanego. A przecież na pewno świetnie wie, co to było. Wszystko wie… ale i ja już teraz wszystko wiem. Przecież to jasne jak słońce! Ktoś o jego inteligencji mógłby nas przecież zwodzić w nieskończoność, tak skutecznie, byśmy się nigdy nie zorientowali, że to on stoi za tym całym chaosem! To on to wszystko zaplanował, to on przeciwko nam spiskuje… To on zabił ojca!!
Czuł, jak ogarnia go furia. Miotali się, próbując znaleźć jakieś ślady, jakieś odpowiedzi, podczas gdy sprawcę mieli tuż przed sobą! A on śmiał im się w twarz, drwiąc z ich rozpaczy, z ich żalu, z ich żałoby…
Zacisnął zęby tak mocno, że aż chrupnęło szkliwo, a ręka sama wystrzeliła mu w stronę miecza.
- Alexandrz… - do Tychiana dotarło nagłe milczenie księcia, uniósł głowę i w tej samej chwili owładnięty szaleństwem towarzysz rzucił się na niego, unosząc miecz do morderczego cięcia, które miało rozrąbać dziekana na pół.
Powietrze ze świstem przeciął shuriken, o włos mijając skroń księcia. Alexander, z twarzą wykrzywioną szałem, odwrócił się w stronę wylotu tunelu, dostrzegając stojącego w nim Marmaduka. Zawahał się na ułamek sekundy, co przypuszczalnie ocaliło Tychiana, po czym w ochrypłym rykiem ruszył w stronę nowego celu.
Marmaduk płynnie zszedł mu z drogi, unikając ataku. Książę poruszał się szybko, ale niepewnie, jakby ledwie widział cel i starał się uderzać na oślep.
- Alexandrze, przestań! – z tunelu wyłoniła się Muse, ze zgrozą patrząc na to, co rozgrywało się na cmentarzu – Co w ciebie wstąpiło?!
- Coś na pewno – Marmaduk starał się ominąć Alexandra, który z kolei usiłował go dosięgnąć gwałtownymi pchnięciami miecza – Nie jest sobą, to pewne. Tychian?
- Nawdychał się pyłu w pułapki przy tajnym przejściu. Nie zdążyłem nawet sprawdzić, co to jest, kiedy się na mnie rzucił… - urwał, bo Alexander znów zaatakował. Chybił, na szczęście, ale przez to znów skierował swoją uwagę na Tychiana – O nie, znów się zaczyna…
- Alexandrze, ocknij się z tego! Weź się w garść!
Książę nie wydawał się słyszeć niczego. Podniósł miecz i runął jak burza w stronę dziekana, który sparował jego atak. Książę obrócił się w miejscu i wymierzył kopniaka. Tychian ponownie zablokował cios.
Alexandra opętało, był na tyle wprawiony w boju, że, nawet nie myśląc za wiele, nie atakowałby jak zwierzę, na oślep, byle jak.
Muse przygotowała zaklęcie podmuchu, skróciła inkantację, by magija nie była za silna. Z jej koniuszków palców syknął szafirowy pył i w stronę księcia pofrunęła malutka trąba powietrzna. Odepchnęło go o kilka kroków, wprost na Tychiana, który już-już miał go złapać.
- Przytrzymam go…!
Alexander chwycił żelazne ramiona pancerza naukowca. Siłowali się przez chwilę. W oczach Alexandra płonął żar nienawiści, a z tłoków na przegubach NOX buchnęła para i nacisk się zwiększył.
- Już go prawie mam! – krzyknął Tychian i nagle Alexander cofnął się w porę, a Tychian klasnął, gdy książę wyskoczył z jego objęć.
- Ghraaa! – Alexander wziął zamach na dziekana i wtedy shuriken Marmaduka wreszcie trafił go w bok głowy. Zachwiał się, zatoczył na bok, a oręż wypadł mu z ręki. Przycisnął dłoń do czoła.
Tychian na wszelki wypadek był gotów do rundy drugiej.
- Co ja… co…
- Już ci przeszło, czy mam cię rąbnąć jeszcze raz? – Marmaduk podszedł bliżej, trzymając własną broń w pogotowiu.
- Ja… - Alexander spojrzał na niego zagubionym wzrokiem. Twarz mu się wygładziła, zniknęły wywęźlone żyły na czole i obłąkany grymas – Marmaduk… i Muse…? Co się stało…?
- Postanowiłeś mnie zabić – wyjaśnił Tychian. Ze znalezionej przy pasie fiolki wylał trochę płynu na gazę, po czym bezceremonialnie przetarł księciu twarz – Wiem, że potrafię być irytujący, ale to już przesada. Mogłeś zacząć od „zamknij się”, albo czegoś w ten deseń.
- Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Naprawdę – Alexander odkaszlnął – Wybacz…
- Nie ma sprawy – Tychian zamaszyście odwrócił się na pięcie – Zaraz zobaczymy, czemu zawdzięczamy twoją nagłą irytację. Marmaduk, Muse, miejcie go z łaski swojej na oku.
- To nie jest śmieszne!
- Nie miało być – Marmaduk spojrzał na niego przeciągle – Możesz mieć nawroty.
Alexander nie odpowiedział, schylił się po upuszczony miecz i schował go do pochwy. Czuł się nieszczególnie, ale raczej nie miał już ochoty atakować Tychiana. Nagłe oświecenie sprzed chwili było tak idiotyczne, że nawet nie chciał go już roztrząsać. Zdecydowanie wolałbym go nawet nie pamiętać.
Dziekan w tym czasie badał resztki pyłu, które pozostały na stopniach, prowadzących do wnętrza grobu. Sama pułapka milczała – najwyraźniej wystrzeliła już cały zapas. Podniósł się z kolan, gdy pozostali podeszli bliżej.
- Pułapka to stara, dobra, opatentowana mirińska robota – oznajmił – Widziałem je setki razy, ale najwyraźniej nie ulepszają tego, co działa tak dobrze. Co do ładunku, nie jestem pewien. To mikrokryształki, tak drobne, że wnikają do organizmu nie tylko przez drogi oddechowe, ale nawet przez skórę. Zebrałem już próbki, możemy iść dalej. Bo przecież idziemy dalej?
Ostrożnie zagłębili się w półmrok przejścia, jednak po drodze nie natrafili już na więcej pułapek. Zapach soli i wilgoci prowadził ich bezbłędnie, stając się coraz intensywniejszy, coraz łatwiej wyczuwalny. Wkrótce dołączył do niego także odgłos morskich fal, uderzających o brzeg i tęskne pokrzykiwania mew.
Tunel wywiódł ich wreszcie wprost na plażę, smutną i szarą pod popielnym niebem. Gdy mrużąc oczy wychodzili na piasek, dla każdego stało się chyba jasne, że trafili we właściwe miejsce… i że trafili w nie za późno.
Tutaj nikt nie starał się już maskować śladów, choćby i najbardziej niedbale. Piach z dala od fal znaczyły głębokie bruzdy, a z boku walały się drewniane bale, na których przetoczono co cięższe części ładunku wprost na prowizoryczną rampę, z której załadowano je na łódź. Tyle tylko, że żadnej łodzi czy okrętu w zasięgu wzroku już nie było. Na plaży wszelkie tropy urywały się na dobre.
Krajobraz wokół był równie przygnębiający – w powietrzu wciąż unosiły się drobiny gryzącego w gardło popiołu, których nie mogła rozwiać morska bryza, popielna szarość pożerała błękit nieba, przesłoniętego czarnymi kłębami dymu i pyłu, unoszącego się z miejsca, gdzie niegdyś wznosił się stożek Altimery. Nowy dzień wstawał w żałobnym półmroku, kontrapunktowanym pełnym niepokoju wołaniem morskich ptaków, powoli, jakby samo słońce niechętnie wspinało się na nieboskłon.
Alexander poczuł się tak, jakby uszła z niego cała energia. Po raz kolejny wydawało mu się, że złapali jakiś trop, że pochwycili ślad, który wyjaśni choć część pytań, które ich wszystkich dręczyły… tylko po to, by po raz kolejny zderzyć się z murem. Kimkolwiek był przeciwnik, wciąż był trzy kroki przed nimi, wciąż przewidywał każdy ich ruch i działał błyskawicznie, zuchwale, bez chwili wahania. Zdołali zakraść się do zamku z taką łatwością, jakby chodziło o kradzież fig z bazarowego straganu. Sprokurowali atak na miasto, w biały dzień, nie dbając o to, ile ofiar pochłonie ta dywersja. Mieli do swojej dyspozycji doskonale poinformowanych szpiegów, śmiertelnie niebezpiecznych magów i pewnie niejednego podwójnego agenta w ich własnej fortecy. Oszustwa, trucizny, zaklęcia…
Wszystko to, czym skrycie się brzydził.
Usiadł ciężko na zmieszanym z popiołem piasku. Lewa skroń pulsowała tępym bólem po uderzeniu shurikena.
Pozostali rozproszyli się po plaży, szukając jakichś dodatkowych tropów. Oczywiste było, że się spóźnili, jednak nawet jakiś drobiazg mógł im podpowiedzieć coś na temat okrętu, który zabrał stąd wyposażenie laboratorium Aylista, wraz z jego preparatami i wynikami badań.
Podczas gdy Tychian i Marmaduk przyglądali się resztkom rampy, Muse przykucnęła przy porzuconych z boku balach, wodząc po nich delikatnie smukłym palcem. Książę, który zawstydził się własnej rezygnacji, po chwili do niej dołączył.
- Wyglądają, jakby ścięli je gdzieś w pobliżu – rzucił – Solna sosna, w większości… Rosną na wydmach wszędzie dookoła.
Muse przytaknęła.
- Musieli się przygotować zawczasu do tego transportu… Zapewne wszystko czekało gotowe na moment, gdy wydostaną aparaturę z zamku.
Rozejrzał się wokół.
- To ustronna zatoczka i pewnie mało kto wie o jej istnieniu. Ale to dziwne, że nikt nie spostrzegł ich, kiedy rąbali drzewa. Tego się nie da zrobić ani szybko, ani dyskretnie. Ktoś musiał…
- Niekoniecznie – królowa podniosła się, otrzepała popiół, który przywarł do cieniutkiej jak pajęczyna szaty – Przyjrzyj się tym pniom. Nie zrąbano ich przy pomocy siekiery, nie ścięto piłą. Ktoś posłużył się zaklęciem, by dosłownie skosić drzewa. Bez zbytniego hałasu, bez straty czasu, bez większego ryzyka, że zostaną odkryci - pokręciła głową – Ktokolwiek za tym stoi, niewiele rzeczy pozostawia przypadkowi.