Final Fantasy Tactics: Kraina Wszystkich- ROZDZIAŁ PIĄTY

BLOG
323V
user-70284 main blog image
Bartol-BB | 08.06.2023, 17:39
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

W rozdziale czwartym, pojawienie się niespodziewanego sojusznika, w postaci Ramuha, genialnego maga i naukowca, buduje morale dworu pochłoniętego w chaosie po destrukcji wulkanu Altimera. Doktor Tychian przystępuje do badań nad potworną mazią. Tajemnice się piętrzą, podejrzenia padają na każdego i atmosfera w pałacu gęstnieje- do tego wszystkiego brakuje tylko uroczystej uczty pogrzebowej, na której wszystko się może zdarzyć. 

">

Tychianowi trudno się było z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Kiedy późnym popołudniem udał się do pracy do laboratorium, wielkodusznie udostępnionym mu przez Ramuha, słowa królowej Avalonu wciąż jeszcze dźwięczały mu w uszach.

Wbrew przekonaniu Fausela, bynajmniej z nieba nie pieprznął kolejny kamor. Ale lśnienie kamieni wskazywało na to, że znów coś się dzieje.

Tak, jakby kiedykolwiek przestało.

Zamyślonym wzrokiem spojrzał na swoją część testamentu. Teraz klejnot wydawał się być nieaktywny, a mimo to Tychian wolał go jednak na dłużej nie spuszczać z oka.

Wrócił do pracy. Ostatnio niewiele miał czasu, by zająć się tym, na czym znał się najlepiej – badaniami. Akcja zdecydowanie nie była jego domeną, przyłapał się jednak także na tym, że źle się czuje, pozbawiony broni i tarczy. W zasadzie jego pancerz zapewniał mu znakomitą ochronę, przynajmniej przed pierwszym atakiem, ale nieswojo się czuł wiedząc, że w razie konieczności nie będzie miał środków, by na ów atak odpowiedzieć.

Ta myśl go zaskoczyła. Był w pilnie strzeżonej fortecy, pośród utalentowanych wojowników, z pewnością nie miał powodów do obaw. A jednak…

W tej pilnie strzeżonej fortecy najpierw jakimś cudem zabito Asteriona, potem zaatakowano nas wszystkich. W tej pilnie strzeżonej fortecy, spośród żołnierzy i strażników, wyniesiono całą zawartość laboratorium, która mogła nam pomóc rozwikłać choć część zagadek. A mój własny przyjaciel próbował mnie dziś skrócić o głowę, bo nawdychał się mirińskiego halucynogenu.

Potrząsnął głową. Nie, nie groziła mu paranoja – po prostu ostatnio działo się zbyt wiele i zbyt szybko.

Pochylił się nad stołem. Na szalce, skutecznie, jak miał nadzieję, zabezpieczonej, spoczywała tajemnicza maź, którą pozyskał z martwego ciała Asteriona. Przebadał ją przy użyciu całej analitycznej aparatury, którą przywiózł ze sobą Ramuh i z całą pewnością mógł już stwierdzić, że, choć bez wątpienia organiczna, nie ma nic wspólnego z mchogrzybem. Po części cieszyło go to, po części martwiło. Gdyby maź była mchogrzybem, zredukowałby choćby ilość niewiadomych. Z drugiej jednak strony robiło mu się mdło na myśl, że na Asterionie ktoś testował właściwości tego odrażającego, w gruncie rzeczy, organizmu.

W zamyśleniu postukał metalowym palcem w gładką powierzchnię laboratoryjnego blatu.

Pamiętał jeszcze, co maź wyczyniała podczas sekcji zwłok i to wspomnienie hamowało nieco jego badawcze zapędy. Z drugiej strony, jak długo nie zaryzykuje, tak długo pewnie niczego nie zdoła się dowiedzieć. Aparatura mogła ujawnić mu tylko ograniczoną liczbę danych. To on sam musiał opracować założenia eksperymentu, który dałby coś więcej…

Kątem oka spojrzał na swój kamień, teraz taki do bólu zwykły. Zerknął na maź… i jeszcze raz na kamień…

W końcu szybko, jakby obawiając się, że lada chwila się rozmyśli, chwycił go w dłoń i przyłożył do szalki, jednocześnie odsuwając szkło ochronne.

Maź wytrysnęła z naczynia, jakby tylko na taką okazję czekała, przywarła żarłocznie do gładkich fasetek kamienia, oblepiła go w mgnieniu oka. Nim jednak Tychian zdążył pożałować swojej niewczesnej ciekawości, kamień zaczął wibrować w jego ręku, z początku delikatnie, a potem coraz szybciej, coraz mocniej, coraz natarczywiej, aż wreszcie rozbłysnął zdecydowanym, jasnym światłem. W jego blasku zdumiony dziekan zobaczył, jak maź się dezintegruje, rozpada, znika na jego oczach, jak pożerany płomieniem papier. Nie minęła chwila, a kamień był czysty i wolny od zanieczyszczenia, jakby nigdy nie miał z mazią kontaktu.

Tychian zabezpieczył resztki próbki, schował kamień i pospiesznie ruszył w stronę kwater Ramuha.

- Powiedzmy, że to minimalnie interesujące – oznajmił półgębkiem jego zwierzchnik, gdy podekscytowany złożył mu raport – Tyle tylko, że nic z tego nie wynika. Gdybyśmy wiedzieli albo czym jest ta maź, albo czym są kamienie, a najlepiej czym jest jedno i drugie, moglibyśmy z tego wysnuć jakieś konkretne wnioski, a tak nawet najbardziej fantazyjna hipoteza jest poza naszym zasięgiem. W gruncie rzeczy, strata czasu.

Tychian czuł, jak jego entuzjazm znika bez śladu. Ramuh ledwie zwrócił na to uwagę.

- Jeśli to wszystko, to…

- Będę już leciał – Tychian podniósł się z fotela – Do zobaczenia na stypie.

Zniechęcony, odwrócił się ku drzwiom, ale w tym  momencie te uchyliły się, wpuszczając do środka królową Arete. Zaskoczyny dziekan złożył pospieszny ukłon, zerkając spod oka na Ramuha. Jego zwierzchnik nie wydawał się zaskoczony, więc uznał, że trafił na umówione spotkanie.

- Wasza Wysokość… właśnie wychodziłem.

Arete uniosła uspokajająco dłoń.

               - Zostań, proszę. Twoja obecność pozwoli zaoszczędzić późniejszych wyjaśnień. Zamierzaliśmy omówić dalsze szczegóły wymiany akademickiej między Etorią, Mirin i Avalonem.

Dziekan skinął głową.

               - To… rozsądne. Mirińscy naukowcy na Sarvin nie sprawiają kłopotów i udaje się ich upilnować przez całą dobę. Wszyscy możemy na tym skorzystać. Dziwi mnie jednak, że chcą nam przysłać więcej naukowców. Muszą sobie zdawać sprawę z tego, że nie wszędzie będą przyjmowani jednakowo entuzjastycznie. Rany wojenne są wciąż bardzo świeże i mogą spotkać się z otwartą niechęcią. Werbalną albo i nie…

Nie umknęło jego uwadze, że królowa i Ramuh wymienili znaczące spojrzenia.

               - Ta informacja nie może opuścić tego pokoju, mogę ci jednak w sekrecie powiedzieć, że Mirin ma znacznie więcej do zyskania niż do stracenia, przysyłając tu swoich akademików i przebranych za akademików szpiegów – Ramuh odchrząknął znacząco – Wedle naszych informacji, na kontynencie doszło do potężnej kradzieży wartości intelektualnej. Nie mówimy tu o pojedynczym patencie, nie mówimy o jakimś jednym mechanizmie czy substancji. Tu chodzi o olbrzymi, a przy tym ściśle tajny projekt, którego dokumenty wyciekły w niezwykle… kompromitujący sposób. To dla Mirin sytuacja zarówno niebezpieczna, jak i niezręczna, bo stawiająca w bardzo złym świetle ich systemy bezpieczeństwa. Gdyby to się rozniosło, szpiedzy przemysłowi ze wszystkich ościennych państw natychmiast zwróciliby na nich swoją uwagę. Dlatego równie mocno chcą zatuszować tę wiadomość, jak i odzyskać skradzioną dokumentację, nim ktoś zrobi z niej użytek.

               - I – domyślił się Tychian – Sądzą, że ta dokumentacja jest tutaj, na Ristii.

Królowa skinęła głową.

               - Uderzają na ślepo. Zakładają, że może ją mieć  k t ó r e ś  z laboratoriów, ale nie wiedzą, czyje, zatem w ich najlepszym interesie jest zinfiltrować ich jak najwięcej.

               - A my pozwolimy im na to?

               - Naturalnie – w oczach Arete dostrzegł nieprzyjemne migotanie – Już same poszukiwania mogą dać nam bezcenną informację w temacie przedmiotu tych poszukiwań. Którym, jak nietrudno się domyślić, my również jesteśmy zainteresowani, stąd poufność tej informacji.

               Coś w jej tonie powiedziało Tychianowi, że przestał już być potrzebny na tym spotkaniu. Skłonił się bez słowa i podszedł do drzwi.

               - Jeszcze jedno… Na prośbę profesora Ramuha wyrażam zgodę, byś zrekrutował do pomocy jednego z naszych chemików – przez jakiś czas współpracował nawet z tym zabitym medykiem. Jest młody, zdolny i ambitny, może ci się przydać, a ponadto pracuje nad ulepszeniem potionów. Powiedziano mi, że to przyszłościowy kierunek badań. Nazywa się Wolfspine i czeka na ciebie pod drzwiami twoich pokoi. Porozmawiaj z nim jeszcze przed wieczorem.

Alexander nigdy nie lubił dworskich uroczystości, nieuchronnie kończących się ucztą, sztywną, nudną i kipiącą od polityki. Nie lubił także styp – jakoś trudno było mu powiązać szacunek do zmarłego z obżarstwem i popijawą. Dworska stypa ku czci zmarłego króla okazała się zatem dla niego wyjątkowo ciężkostrawna.

Nastrój był skisły jak mleko pozostawione zbyt długo na słońcu i nie pomagały żadne próby rozładowania napięcia. Zebrali się z reprezentacyjnej sali, wyłożonej ciemną, dębową boazerią, obwieszonej sztandarami rozbitych przez Asteriona w trakcie wojny oddziałów. Mimo, że rzęsiście teraz oświetlone, pomieszczenie było ponure jak nieszczęście i ani dyskretna muzyka, ani znakomite dania, roznoszone przez służbę, ani nawet kosztowne napitki, wydzielane z zamkowej piwniczki przez podczaszego nie były w stanie tego zmienić.

">

W powietrzu czuło się napięcie i niewiele było trzeba, by raz po raz dochodziło do pomniejszych wyładowań. Śmierć króla, atak na dworze i kataklizm. Życie całej wyspy Ristia, zmieniło się w ciągu kilku chwil. Nerwowość dawała się we znaki.

Najpierw doszło do jakiejś scysji pośród pomniejszych wielmożów, służący potknął się i oblał któregoś z gości winem, za co został srodze zbesztany, a potem…

- … więc nie zamierzasz mi zwrócić tego, co moje?! – wściekły, podniesiony głos Laurenna wdarł się brutalnie w prowadzone półgłosem rozmowy o niczym.

- Zwrócić? – Muse, do której wyraźnie kierowane były te słowa, uniosła brwi w udawanym zdumieniu – Nie wiedziałam, że jestem ci cokolwiek winna.

- Nie łap mnie za słowa! Wiesz, o czym mówię!

- Nie mam najbledszego pojęcia – królowa sięgnęła po kielich z białym winem, ignorując poczerwieniałego młodzieńca, co z pewnością nie poprawiło sytuacji.

- Twój ojciec w czasie wojny zagarnął ziemie Dokobien! Halftone należy do nas, ale ty nie spieszysz się jakoś ze zwrotem!!

- To, że Halftone  n a l e ż y  do Dokobien, to twoja interpretacja. Mój ojciec zrobił wiele złego, ale tych ziem nie zagarnął, ale odzyskał je dla Avalonu. Nie zamierzam ci oddawać tego, co należy do mnie.

- Jak śmiesz?! – Laurenn zerwał się od stołu, z łoskotem przewracając swoje krzesło – To moja spuścizna!

- To ty tak twierdzisz – Muse nawet nie podniosła na niego wzroku – Ja i avalońscy historycy mamy na ten temat zgoła inne zdanie. Ba, nawet mieszkańcy Halftone mają na ten temat inne zdanie, bo jakoś nie okazują większego niezadowolenia z faktu, że pozostają w naszych granicach. Skądinąd nie dziwię im się.

- Słucham?!

Królowa powoli, z niemalże obraźliwym spokojem spojrzała na niego znad krawędzi pucharu.

- Każdy rozsądnie myślący człowiek, czy to kmieć, czy kupiec, czy inny przedsiębiorca woli działać na terenach pozostających pod stabilną władzą, z przejrzystym, starannie sformułowanym prawem, niż pod komendą młodzika, który ledwie ogarnia najbardziej podstawowe założenia królowania.

Laurenn zacisnął pięści i Alexander przez moment obawiał się, że rzuci się na Muse. Policzki miał tak szkarłatne, jakby lada chwila miała z nich trysnąć krew. Czy to stypowa gorzałka tak na niego wpłynęła? Jego świdrujące na boki oczy, gdyby mogły, pocięłyby Muse na plasterki,

- Powinienem się domyślić, że jesteś równie pazerna jak twój ojciec! – wrzasnął dziko, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich na sali – Krew nie woda, co?! Na rękę ci to, że on nakradł, a ty nie zamierzasz oddawać?! Ani krzty honoru, ani…

Muse znudzonym gestem odwróciła się od niego.

- A czy tobie na pewno jest na rękę robić wokół tego takie przedstawienie? Czy to ma dowodzić, jakimż to jesteś dojrzałym i odpowiedzialnym władcą?

Do Laurenna chyba nagle dotarła cisza, która zaległa wokół. Rozejrzał się i zorientował, że wszyscy zebrani patrzą tylko na niego. Nawet muzyka przestała grać. Spojrzał na szczyt stołu i najpierw nadział się na lodowate spojrzenie Arete, a potem na pełen szyderstwa wzrok Ramuha. Tego samego Ramuha, który po wojnie sprzeciwiał się zarówno kandydaturze Marmaduka na władcę Dokobien, jak i zaproponowanej potem koronacji Laurenna. Teraz, choć nie włączył się do dyskusji, całym sobą wydawał się stwierdzać „a nie mówiłem?”.

- Laurenn… - zaniepokojony Marmaduk podszedł do niego, położył mu uspokajająco dłoń na ramieniu, ale młody król strącił ją szorstko, odszedł od stołu i przeszedł na koniec sali, gdzie usiadł w wykuszu jednego z ostrołukowych okien. Marmaduk wyglądał, jakby chciał ich za nim, ale zamiast tego skłonił się jedynie przepraszająco zebranym i wyszedł. Muzycy na nowo podjęli melodię i po chwili przerwane rozmowy wróciły na swoje tory. Niesmak jednak pozostał.

Ten wybuch opanowanego zwykle i nastawionego koncyliacyjnie Laurenna mocno Alexandra zaskoczył. Owszem, spór o Halftone ciągnął się już długo i kładł się cieniem na stosunkach między Dokobien a Avalonem, ale zwykle i on i Muse unikali wywlekania tej sprawy na forum publicznym. Jak bardzo rozżalony musiał być młody król, że pozwolił sobie na taki wybuch?

Rozejrzał się za Marmadukiem, ale ten zniknął na dobre. Tychian także raz po raz wychodził i chyba tylko Fausel dobrze się bawił, jedząc za trzech i pijąc za sześciu. Mimo to, wydawał się jedynie lekko podchmielony – gria cieszyli się o wiele wyższym niż ludzie stężeniem dehydrogenazy alkoholowej w organizmie, co pozwalało im o wiele dłużej zachowywać trzeźwość. Alexander nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że chodzi raczej o pełną dostępność markowych alkoholi, niż chęć upicia się. Fausel kochał nad życie walkę, ale jeszcze bardziej umiłował wszelkie okazje do darmowej wyżerki. Fakt, że średnio dyskretnie upychał po kieszeniach a to kabanosy, a to miodowe ciastka, wydawał się wspierać tę hipotezę.

Znudzony książę wrócił do popijania wina, przyglądając się ucztującym i zastanawiając się, gdzie i z jakiego powodu wybuchnie kolejna awantura. Trudno było się dziwić – napięcie ostatnich dni odcisnęło swoje piętno na wszystkich. Nawet Marmaduk…

Drgnął nerwowo, gdy ten ostatni pojawił się obok niego cicho jak cień, jakby przywołany jego myślami.

- Jesteś już na tyle zniechęcony, by się urwać z tej imprezy? Zaręczam ci, że będziesz miał dobry pretekst, a twoja matka właśnie zabawia rozmową wielmożnego pana rektora.

Alexander zauważył, że Marmaduk trzyma pod pachą opasłą, urzędową księgę.

- To jest…

- Dziennik portowy. Znalazłem w nim coś wielce interesującego i czułbym się niezręcznie, gdybym się tym z tobą nie podzielił.

Dyskretnie wymknęli się z sali do niewielkiego saloniku na jej tyłach. Marmaduk ułożył dziennik na stole, otwarł w sobie wiadomym miejscu, przesunął palcem wzdłuż pieczołowicie wypełnionych tabel.

- Tutaj. Wpis sprzed trzech dni.

Alexander pochylił się nad księgą, po czym zerknął zaskoczony na Marmaduka.

- Większość wpisu jest zatuszowana!

- Tak. W tym port macierzysty i port docelowy. Wiadomo tylko, że to był holk i że wiózł pasażerów – postukał w jeden z wersów – W tym „nuncjusza z Ziegler”.

Książę wyprostował się.

- Musimy go jak najszybciej odszukać! O ile statek nie wypłynął i nie zabrał go ze sobą… Może to przypadek, ale zawsze to jakiś trop!

- Moi ludzie już po niego poszli. Oczywiście, za pozwoleniem królowej – dodał uspokajająco – Ostatnie, czego bym w tej chwili pragnął, to incydent międzynarodowy. Jeden już dziś mieliśmy, wystarczy.

Alexander nie skomentował.

Wykradli się tylnym przejściem z saloniku, by nie ściągać na siebie zbytecznej uwagi innych gości, bocznymi korytarzami przeszli do lochów, gdzie podwładni Marmaduka już czekali na spodziewanego „gościa”.

I doczekali się, w rzeczy samej – oddział wysłany po nuncjusza do miasta nie zawiódł. Nikt nie zakładał, że ten zechce pójść z nimi dobrowolnie, ale chyba nikt nie spodziewał się aż takiego oporu. Tłustego, szarawego seeqa trzeba było do lochów literalnie wnieść. Choć skrępowany starannie, przez cały czas szarpał się i wyrywał z takimi entuzjazmem, że nawet doświadczeni ludzie Marmaduka mieli problemy z jego utrzymaniem. Jego wrzaski słychać było chyba w promieniu kilku mil – nie było to jednak wołanie o pomoc czy żądanie uwolnienia, a niezborne, oderwane od siebie frazy, które w połączeniu z toczoną z ust pianą pozwalały sądzić, iż nuncjusz jest niespełna rozumu. Nawet wpięty w metalowe obejmy krzesła, używanego zwykle przy przesłuchaniach, nie zaprzestał swojego osobliwego oporu, raniąc się raz po raz o ich krawędzie. Wśród wylewającego się spomiędzy jego warg bełkotu dawała się rozpoznać raz po raz powtarzana fraza: Skorpion musi zginąć.

- Brzmi jak jakaś obsesja – mruknął Marmaduk, przyglądając się więźniowi przez zakratowane okienko w drzwiach – Albo to szyfr, albo mieli na statku jakąś plagę pajęczaków.

- Myślisz… że on tak zawsze? – Alexander patrzył na seeqa z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia.

- Gdyby tak było, pewnie transportowaliby go jako kargo, nie jako pasażera, bo nie sądzę, by byli chętni do dzielenia z nim kajuty. Obawiam się, czy przypadkiem ktoś nie dotarł do niego przed nami i nie zadbał o to, by nie był nam w stanie udzielić żadnej informacji. Nie udaje i nie wydaje mi się, by nawet tortury były tu w stanie cokolwiek zmienić, a z wiertłem w kolanie żaden nie kłamie– szpieg uchylił drzwi do celi, wszedł do środka. Alexander wśliznął się za nim, podświadomie ściskając w kieszeni kamień, otrzymany w spadku po ojcu.

Choć przed chwilą jeszcze rozbiegany, wzrok nuncjusza momentalnie skupił się na nim. Seeq wydał z siebie modulowane wycie, natarł na obejmy z nową siłą.

- Rybyyyyy! – rozwrzeszczał się wysokim, raniącym uszy głosem – Ryyyyybyyyy!!!

Alexander cofnął się mimowolnie. Miał wrażenie, że kamień w jego kieszeni ochłódł. Gdy go wyjął, zobaczył, że jego poprzednio mocne, stabilne lśnienie stało się o wiele słabsze, bledsze, przydymione.

Przemógł się, dał krok naprzód.

- Jak się nazywasz? Jak nazywał się statek, którym tu przypłynąłeś?

Seeq zakwiczał, wywrócił oczy do góry białkami.

- Rybyyyy!!

- Pochodzisz z Ziegler?

- Skorpion! Skorpion musi zginąć! – płat piany z ust spadł na kolana nuncjusza.

- Jak… - zaczął Alexander, ale w odpowiedzi przesłuchiwany rozwył się jak syrena przeciwmgielna.

- Po co tu w ogóle przypłynąłeś? – krzyknął, coraz bardziej sfrustrowany, próbując zagłuszyć wycie, ale bez skutku – nuncjusz miotał głową na lewo i prawo, wydając dźwięki, które szarpały nerwy jak skrobanie paznokciem po ścianie. Doprowadzony do ostateczności książę trzasnął go na odlew w twarz, ale nawet to nie przerwało wycia. Poprawił z drugiej strony – głowa nuncjusza aż się zakołysała, ale upiorny dźwięk nie milkł nawet na chwilę. Alexander zacisnął pięść i zdzielił go w skroń. Krzesło runęło na podłogę.

- Rybyyyyyyyyyyyy!!! – zaskowyczał seeq – Ryby, Ryby, Ryby, Rybyrybyrybyryby….

Ludzie Marmaduka postawili krzesło razem z nim, ale jakby tego nie dostrzegł, powtarzając obie sylaby monotonnie i niezmiennie jak metronom.

Alexander wyjął sztylet, podsunął mu go pod nos.

- Jeśli natychmiast nie zaczniesz mówić z sensem, będę ci obcinał palce, jeden po drugim!

-Rybyrybyrybyrybyrybyrybyrybyryby…

Monotonne terkotanie wydawało się wbijać prosto w mózg, jak rozpalone igły. Alexander dał krok wstecz i nagle wbił nuncjuszowi sztylet w kolano; jednak ta próba uciszenia go nie dała zupełnie niczego. Seeq jakby zupełnie nie zauważył rany i choć rękojeść sztyletu sterczała z jego nogi, wyliczanka sylab nie zwolniła nawet na moment.

Alexander zamachnął się, ale w tej samej chwili Marmaduk chwycił go pod ramiona i odciągnął na bok.

- Stop, dość, wystarczy. Możesz go wybebeszyć i nawet na chwilę się nie zamknie, więc tutaj ci przerwę, zanim zrobisz coś nieodwracalnego – wskazał jednemu ze swoich ludzi wzrokiem nuncjusza, a ten wcisnął mu między zęby miękki knebel. Terkot przeszedł w stłumiony bełkot.

Alexander uspokoił się, wziął głęboki oddech.

- Mógłbym go zabić, byle tylko przestał… Ale tobie nie spieszyło się, by mi przeszkodzić – dodał z przekąsem.

- Była szansa, że twoje zabiegi, choć amatorskie, coś jednak dadzą, więc pozwoliłem ci improwizować – odparł Marmaduk bez cienia krępacji – Ale to oczywista strata czasu. Możemy go pobić, możemy mu zerwać paznokcie, ale wątpię, by w ogóle zwrócił na to uwagę. Jego umysł jest bardzo daleko stąd i nie wygląda na to, by chciał wracać.

- Miałem nadzieję, że się od niego czegoś dowiemy… Zaczekaj! A co z tą umiejętnością, o której dzisiaj wspominał Ramuh? Tym mentalnym składaniu raportów?

Marmaduk zastanowił się.

- Powiedział też, że to technika nieskuteczna w przypadku przesłuchań, bo do działania potrzebuje zgody drugiej osoby na udzielenie informacji.

Alexander wskazał ręką na nuncjusza, który wił się na krześle niczym rosówka na haczyku.

- Nie sądzę, by on ukrywał przed nami cokolwiek dobrowolnie. Myślę, że po prostu nie może nam niczego powiedzieć. Ale gdyby to obejść…

- Warto spróbować – szpieg wzruszył ramionami – To jednak ty powinieneś udać się do Ramuha z prośbą o pomoc. Za mną nasz dostojny rektor zdecydowanie nie przepada i wątpię by dla mnie porzucił przyjemność konwersowania z twoją matką.

O dziwo, Ramuha wcale nie trzeba było długo prosić o konsultacje – Alexandrowi wydawało się wręcz, że dziekan szczerze zainteresował się ich dochodzeniem. Przeprosił szarmancko Arete i raźno pomaszerował do lochów, zabierając ze sobą, o dziwo, jedynie dwoje asystentów – chłopaka, opiekującego się jego terminarzem i dziewczynę z chronometrem. Oboje jednak pozostali pod wrotami lochów.

Akademik nie wydawał się specjalnie przejęty stanem, w jakim zastał nuncjusza. Przyjrzał mu się z niemal klinicznym zainteresowaniem i zauważył mimochodem, że źrenice więźnia są nienaturalnie rozszerzone i nie obkurczają się w kontakcie ze światłem. Po tej konstatacji kazał usunąć knebel i ostrożnie położył dłoń na unieruchomionej ręce seeqa.

Makabryczne terkotanie więźnia na moment przycichło, by po chwili zmienić się w znajome skądinąd wycie. Ramuh cofnął rękę, ponowił próbę nawiązania kontaktu. Tym razem zapadła cisza – nie na długo, ale jednak. W końcu dziekan zrezygnował, wycofał się poza celę; Alexander i Marmaduk wyszli za nim.

- Nie działa – rzucił Ramuh ponuro, gdy drzwi zamknęły się za nimi – A w każdym razie nie tak dobrze, jakbym tego chciał. Mieliście rację, on nie broni mi dostępu do swoich wspomnień, ale na drodze napotkam barierę, pozostawioną przez osobę trzecią. Ktoś bardzo się postarał, by ten nieszczęśnik żył, a jednocześnie nie był w stanie powiedzieć niczego do rzeczy.

- Więc nie udało się z niego niczego wyciągnąć?

Ramuh spojrzał na Alexandra z namysłem – widać było, że starannie waży słowa.

- Jest… pewna poszlaka – odpowiedział wreszcie powoli – Przez tę krótką chwilę, gdy na moment udało mi się dotknąć jego umysłu, poczułem na ustach obrzydliwy, mocny smak spalenizny. Obawiam się, panowie, że to wszystko, co dla was mam.

Alexander wracając zauważył jednego ze swoich ludzi opartego o ścianę. Nie był to zwykły szeregowy czy dowódca, ale szpieg.

Książę nie zrezygnował ze zwyczajowego przekazania informacji, mimo, że był w forcie swojego rodu - ostrożności nigdy za wiele. Udając obojętność, minął kontrwywiadowcę, a ten ledwie zauważalny, błyskawicznym ruchem wręczył mu świstek zapisanego papieru. Alexander rzucił okiem i udał ziewanie, połykając notkę. Zrobił to lewą dłonią, dając odpowiedź agentowi, który bez słowa się oddalił. Alexander przyspieszył kroku.

Oby się to opłaciło. Matka dowie się pewnie szybciej, niż Fausel. Lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie.

">

Jedna ze służek Muse wyciągnęła królową z uczty krótko po tym, jak wyszedł z niej Alexander. W jej pokojach czekał już jeden z posłańców, których wysłała na zwiady w te części Avalonu, które leżały w pobliżu Altimery. Mężczyzna był znużony i pokryty pyłem ze zbyt wielu dróg. Na jej widok zerwał się z miejsca, przyklęknął.

- Wasza Królewska Mość…

- Wstań. Jakie wieści? Wiesz coś o pozostałych?

Posłaniec przełknął ślinę, aż zagrała mu grdyka.

- Nie… nie żyją, Wasza Wysokość. Wszyscy, oprócz mnie. Ja… mnie chyba pozwolono uciec.

Muse spojrzała na niego ostro.

- Co to znaczy?!

- Natknęliśmy się… na coś. Nie umiem tego nawet opisać. To nie była bestia, ale nie był to też człowiek, z żadnej znanej mi rasy. Wyglądał jak gigant. Był ogromny, pękaty od muskułów, zupełnie nagi, jakby… brązowy, albo miedziany. Jego skóra... wystawało spod niej mięso... jakby był napompowany siłą. Jakby coś potężnego rozdymało go od środka – posłaniec przetarł czoło – Z ust sterczały mu kły, jak dzicze szable. Nigdy też nie widziałem, by coś tak wielkiego poruszało się tak szybko. Spadł na nas jak jastrząb na kury, nawet nie zdążyliśmy pomyśleć o obronie, a on… - kurier wziął głęboki oddech – Pani, on ich rozdzierał gołymi rękami, jak sparciałe płótno. Byłem pewien, że to mój koniec, ale kiedy zacząłem się cofać, przestał na mnie zwracać uwagę. Uciekłem, by donieść ci o wszystkim, byś... wiedziała, co nas spotkało, ale ich krzyki będę słyszał chyba aż do śmierci…

- Usiądź – biorąc pod uwagę, jak blady był posłaniec, Muse zaczęła się obawiać, że lada chwila zemdleje – Podajcie mu wody… albo nie, lepiej brandy. Czy ten gigant był sam? Czy też było ich więcej?

- Był tylko jeden taki – mężczyzna z wdzięcznością przyjął kryształową szklanicę, wychylił alkohol jednym haustem – Ale nie był sam. Towarzyszyły mu zwłoki. Żywe zwłoki. Humów, vier, bangaa… Z daleka wyglądali normalnie, jednak z bliska było widać, że już się rozpadają, gniją… U niektórych część ciała odpadła tak bardzo, że było widać kości. Jakby ktoś wyciągnął zwłoki z grobów i kazał im chodzić. I z bliska… nie wydawali się już być rozumni. Towarzyszyli gigantowi, a on nie zwracał na nich uwagi.

Muse przyglądała mu się spod zmrużonych powiek, pociągniętych fiołkowym cieniem. Opowieść posłańca robiła się coraz bardziej niedorzeczna.

- Odpocznij – rzuciła wreszcie, ale było widać, że myślami jest już daleko stąd - Potem porozmawiamy o tym jeszcze, bo będę potrzebowała więcej szczegółów. Nie oddalaj się krokiem z moich pokoi i z nikim nie rozmawiaj na temat tego, co się wydarzyło. Spodziewam się, że na zamku są osoby, które mogłyby chcieć cię uciszyć.

- Tak jest, Wasza Wysokość.

Muse skinęła na służkę, obie wyszły z apartamentów, kierując się z powrotem do sali herbowej na stypę. Niewielką miała ochotę tam wracać, czuła jednak, że gdyby odpuściła dalszy udział w dzisiejszej uroczystości, Laurenn mógłby to sobie poczytać za zwycięstwo. A tego z pewnością nie chciała.

Były już tak blisko, że było słychać pompatyczną, uciążliwą muzykę, kiedy za załomem korytarza nieoczekiwanie natknęły się na orszak Ramuha i jego samego, maszerujące dokądś raźno. Towarzyszył mu, co było jeszcze bardziej zaskakujące, Fausel.

- Mistrzu.

- Muse, jak miło znów cię zobaczyć. Wybieram się właśnie, by pokazać Jego Królewskiej Mości mój okręt. Ponadto, w wyniku pewnych okoliczności, król Fausel wyraził zainteresowanie poddaniem się działaniu mojego lens megere.

- Doprawdy? – Muse spojrzała na Fausela. To niezupełnie było to, czego mogła się spodziewać po kimś, kto ostentacyjnie starał się trzymać z dala od magiji i czarostwa.

- Nooo… Pomyślałem, że to mogłoby mi pomóc przypomnieć sobie coś więcej na temat kutasa, który mnie zaatakował – Fausel poruszył się niespokojnie pod jej badawczym spojrzeniem – Wiesz, szczegóły, które przegapiłem w ferworze walki i te sprawy. Może jeśli ktoś zobaczy to wszystko razem ze mną, zauważy też coś innego.

Królowa skinęła powoli głową.

- Bardzo słuszna konkluzja. Mistrzu, czy miałbyś coś przeciwko temu, bym udała się z wami i przyjrzała się, jak korzystasz z lens megere? Jeśli pozwolisz, chciałabym lepiej poznać tę umiejętność, by w przyszłości sama móc ją stosować. Potencjał, jaki ze sobą niesie jest ogromny.

Ramuh słuchał jej słów z wyraźną satysfakcją, łykając gładko każdy kolejny komplement.

- Oczywiście, moja droga, to będzie dla mnie prawdziwa przyjemność.

W dalszą drogę ruszyli już razem, jednak ku zaskoczeniu Muse i Fausela po wyjściu na zewnątrz Ramuh nie skierował się bynajmniej w stronę portu, ale błoni nieopodal.

- Sądziłem… - zaczął niepewnie Fausel.

- Oczywiście, Wasza Wysokość, nie doprecyzowałem tego – dziekan uśmiechnął się pod siwym wąsem – Nie przybyłem tu jednak okrętem morskim, ale powietrznym. Szybciej, wygodniej i stosowniej do mojego stanowiska – zatrzymał się w sobie tylko wiadomym miejscu, a cały orszak zahamował karnie za nim.

Muse odruchowo uniosła głowę w górę. Z pozoru na tle wygwieżdżonego nieba nie było widać niczego, ale jej bystre oczy powoli zaczęły wyławiać drobne aberracje obrazu. Coś tu jednak było, coś ogromnego, a jednocześnie świetnie ukrytego przed wzrokiem postronnych, przypuszczalnie przy wykorzystaniu maskowania lustrzanego, powtarzającego wzory otoczenia, mamiącego zmysły pozorną jednolitością tła.

Ramuh trzykrotnie uderzył w ziemię swoim kosturem – zamaszyście, aż dało się odczuć lekkie drżenie gruntu. Zaraz po tym z pustej, jak mogłoby się wydawać, przestrzeni, spłynął ku nim trap. Dziekan wskazał im go dwornym gestem.

- Zapraszam.

Oceń bloga:
4

Komentarze (1)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper