Koncert przez duże K
Końcówka końcówką, ale kupione w październiku 2009 bilety (tak, tak - w kwestiach koncertów jestem fanem przedsprzedaży) nie mogły się zmarnować. Dzień przed kompletnym deadlinem w redakcji zrobiłem sobie wolne - bądź co bądź, trzeba korzystać z przywilejów stanowiska, nie?;) Dałem odpocząć swej mózgownicy, a jednocześnie zasiliłem organizm poteżnym zastrzykiem adrenaliny: 13 marca wybrałem się na długo oczekiwany koncert Rammsteina do Ostravy w Czechach.
Końcówka końcówką, ale kupione w październiku 2009 bilety (tak, tak - w kwestiach koncertów jestem fanem przedsprzedaży) nie mogły się zmarnować. Dzień przed kompletnym deadlinem w redakcji zrobiłem sobie wolne - bądź co bądź, trzeba korzystać z przywilejów stanowiska, nie?;) Dałem odpocząć swej mózgownicy, a jednocześnie zasiliłem organizm poteżnym zastrzykiem adrenaliny: 13 marca wybrałem się na długo oczekiwany koncert Rammsteina do Ostravy w Czechach.
Żeby było śmieszniej, kiedy kupowałem bilety pół roku wcześniej, Rammstein miał koncert w Polsce (wyprzedany), teraz zresztą również - dokładnie dzień przed Ostravą grali w Łodzi. Czemu jednak Czechy? Z paru powodów - jeśli mam wybór, zawsze wybieram Pepików. Odległość to rzut beretem - od siebie mam do Czech kilkadziesiąt kilometrów, do Ostravy dokładnie 120 km. Ceny - co prawda same bilety wychodzą już niewiele taniej niż kiedyś (chociaż wciąż trochę), ale piwo w knajpce na rynku za 3 zeta? Duża pizza za 10? Bez komentarza - Czesi zawsze rządzili w tej kwestii. Odległość to także koszty podróży - mamy stałą, 4-osobową ekipą "koncertową", a jeden z kumpli furę na gaz. Wypad za południową granicę wychodzi 15 zeta na głowę. Słownie: piętnaście. Wszystko w temacie.
Przede wszystkim podziwiam jednak ten naród z innego powodu - kultury. O ile 20 lat temu przedkoncertowe "robienie bydła" było obowiązkowym bonusem i bywało nawet zabawne, tak teraz oczekuję głównie jednego: zajebistego koncertu. W Polsce nic się w tej kwestii nie zmieniło: chociaż bramka ma 2 metry szerokości, w tym samym momencie chce przez nią wejść kilka tysięcy ludzi i każdy chce być pierwszy na płycie. "Kurwa mać, ile mamy stać!!" skandują zarówno czekający pod wejściem od rana (było tak wcześnie przyjeżdżać?), jak i ci, co właśnie dotarli i kończą jeszcze kanapkę, którą mama zrobiła im na podróż. "Fale", przepychanki, piski, wynoszenie zemdlonych - stały scenariusz i wcale nie przesadzam (na przestrzeni ostatnich kilku lat doświadczyłem go na każdym koncercie metalowym w naszym kraju). Tymczasem Czesi... wchodzą jak do teatru. Jest tłum, a jakże (pod względem miejsc koncertowych i wypasionych, wielkich hal biją nas na głowę) - ale każdy idzie kroczek za kroczkiem, tłum powoli się przesuwa, a ostatecznie i tak wszyscy wejdą na czas. Po prostu - robią tak od lat i zawsze działa. Po co więc zdzierać struny i tracić nerwy? To domena krewkich Słowian z północy, Polaków. Do dziś pamiętam koncert Iron Maiden sprzed kilkunastu lat (nota bene też w Ostravie), przed którym staliśmy pod halą, blisko jezdni. Przejeżdżających bardzo wolno samochodem, pozdrawiających nas machaniem Czechów przywitał but, wsadzony w okno auta przez mojego kumpla, "lekko zniszczonego bezalkoholem". Jechali na tyle wolno, że zdążył wyjąć nogę, ale odjechali bez słowa, wciąż uśmiechnięci... Dziwny naród;).
A sam koncert? Jak to koncert...
Just kidding ofkoz. I to mocno kidding - tak serio, to jeden z najlepszych jakie widziałem w życiu. Gdy słuchamy muzy z płyt, liczy się tylko ona. Jednak występ na żywo to inna bajka - dobrze mieć "pomysł" i zaoferować coś więcej, niż odgrywanie znanych na pamięć kawałków. Lubię show w prawdziwym znaczeniu tego słowa, lubię gdy coś się dzieje, oprócz tego, że człowiek stoi i podziwia swoich idoli, odśpiewując kolejne wersy. I co jak co, ale robienie prawdziwego "show" Rammstein opanował do perfekcji. Pirotechnika, efekciarskie efekty, zmiany scenerii, ruchome elementy scenografii, wygłupy na scenie, odgrywanie scenek adekwatnych do tekstów, zabawa z publiką - człowiek stoi z otwartą japą i chłonie wszystko niczym gąbka wodę.
Jest jeszcze druga strona medalu: wszystko co dzieje się na scenie w temacie oprawy musi wynagrodzić widzom mało dynamicznych muzyków. Po prostu stoją i robią swoje (poza ruchliwym klawiszowcem), nawet nie siląc się zbytnio na kontakt z publiką. Oczywiście częściowo nie dotyczy to wokalisty (taka już jego rola), który hasłami "Ruce nahoru!", "Pokażte że mate ruce!" oraz "Milujeme Was" kupił Pepików w 5 sekund. Częściowo, bo jego mina chwilami wskazywała na mocno zmęczonego faceta, który po prostu "odwala sztukę", a momentami także głos odmawiał mu posłuszeństwa (bardziej melodyjne, wyższe partie).