Nostalgiczna historia syna marnotrawnego
Od jakiegoś czasu nachodzi mnie myśl, aby spisać historię swojej przygody z grami komputerowymi oraz opisać przemyślenia na temat szeroko pojętej dziedziny elektronicznej (i nie tylko) rozrywki. Na wstępie chciałbym podzielić się pewną obawą – nie chciałbym mianowicie poruszyć w tym wpisie zbyt wielu wątków na raz. Jeśli mi się to nie uda i wpis okaże się zbyt chaotyczny - to cóż – ostrzegałem.
Dlaczego wybrałem taki tytuł dla tego bloga? Jestem dość specyficznym typem gracza z ogromną luką w życiorysie. Lata dziewięćdziesiąte to okres w którym grałem najwięcej. To czasy szkoły podstawowej i średniej. W 2001 roku zacząłem studia i całkowicie (z małymi wyjątkami) porzuciłem granie. Nie na 5 lat, chociaż tyle studiowałem, ale na 15. Dopiero kilka lat temu kolega z pracy namówił mnie, abym znów spróbował tego typu rozrywki, za co jestem mu bardzo wdzięczny.
Ale od początku.
Prehistoria.
Rok 1991, z okazji Pierwszej Komunii dostaję od rodziców prezent – konsolę z Johnem Rambo na opakowaniu. O tym że jest to klon Atari 2600 dowiedziałem się dopiero kilka lat później. Nie jestem w stanie policzyć ile godzin przy niej spędziłem, ale pewnie i tak mniej niż złotówek które rodzice wydali na psujące się często joysticki. Wspomnienia dość mocno się już zatarły, ale gry w które grałem najwięcej i najbardziej mi się podobały pamiętam do dzisiaj: Pitfall, River Raid, Pacman, Space Invaders, Boxing. Zapewne było tego znacznie więcej, bo gier na tej platformie było kilkaset, ale czas pożarł już te wspomnienia.
Starożytność.
Rok później mój kuzyn dostał w prezencie Commodore 64. To już była poważna sprawa, bo na tym sprzęcie dało się już zrobić znacznie więcej. Tam też zobaczyłem po raz pierwszy w jaki sposób tworzy się programy, co w znacznej mierze zaważyło na mojej przyszłości, ale oczywiście i tak 99% czasu spędzaliśmy na graniu. Graliśmy we wszystko co tylko wpadło nam w ręce, ale najlepiej wspominam doskonałe platformówki: Giana Sisters, Exolon, oraz przygodowego Draconusa.
Mała dygresja - trochę żal mi graczy którzy nie doświadczyli tej różnorodności platform, tego szału na punkcie elektroniki, całej otoczki i klimatu gier lat dziewięćdziesiątych. Współcześnie gry niesamowicie się rozwinęły, właściwie pod każdym względem, ale widzę po moich dzieciach, że nie powodują już takiej ekscytacji, tego specyficznego poczucia obcowania z czymś zupełnie nowym, nieznanym. Jest to dla nich po prostu kolejna z licznych dzisiaj możliwości spędzenia wolnego czasu.
Rok 1993. Wymarzyła mi się Amiga, którą zobaczyłem na wystawie jedynego sklepu komputerowego w naszym powiatowym mieście. Sprzedawca pozwalał dzieciakom popatrzeć na niektóre gry. Możliwości tego komputera były niesamowite. Pamiętam do dzisiaj że kosztowała wtedy 10 milionów złotych. Był to ogromny koszt – tata zarabiał 4 miliony złotych miesięcznie. Od razu włączyłem tryb oszczędzania na wszystkim – każdą złotówkę (a właściwie 10 tysięcy złotych) odkładałem do skarbonki. Po roku uzbierałem... 10% wymaganej sumy. I wtedy z pomocą znowu przyszedł mi tata. Do dzisiaj nie wiem jak udało mu się zaoszczędzić tyle pieniędzy, ale zaproponował że, dołoży mi brakującą sumę. Już następnego dnia jechaliśmy do sklepu. I tutaj niemiła niespodzianka – sprzedawca oświadczył ze nie ma teraz żadnego egzemplarza Amigi w sklepie. Zamówienie potrwa do dwóch tygodni, chyba że zdecyduję się na coś innego... Po godzinie wyszliśmy ze sklepu z PC-tem
Do dzisiaj pamiętam jego specyfikację. Procesor 386SX 33 MHz, 1 MB RAM, 40 MB HDD, czarno-biały monitor. Koszt – 14 milionów złotych. Pamiętam, że argumentem którym sprzedawca przekonał tatę do zakupu tego komputera było to, że nie będę dzięki temu zajmował innym domownikom telewizora
Cóż to była za maszyna. To chyba najważniejszy sprzęt jaki posiadałem, bo zaważył na moich późniejszych wyborach studiów i zawodu. Zaczęło się oczywiście od grania. Pamiętam doskonale swoją pierwszą grę, platformówkę którą udało mi się skończyć i do której mam spory sentyment. Ciekawe czy ktoś z was się z nią spotkał. Tytuł tego cuda to James Pond 2: Codename RoboCod.
W tamtym czasie grało się we wszystko co tylko dało się zdobyć od kolegów. Ale to wtedy ukształtował się mój gust, wtedy poznałem większość gatunków gier komputerowych. To już nie były tylko platformówki, chociaż i w nie bardzo chętnie grałem – James Pond, Prehistoric, Titus the fox, ale także strategie – Civilization, Dune 2, przygodówki, RPG. Razem z kolegami chodziliśmy do sklepów oglądać pudełka oryginalnych gier, bo oczywiście nikt nie mógł sobie na nie pozwolić – przynajmniej jeśli chodzi o nowości. Zresztą tutaj bardzo dały mi się we znaki ograniczenia w sprzęcie – 1 MB pamięci RAM nie pozwalał na odpalenie takich hitów jak Doom czy Mortal Kombat. Dokupienie pamięci oczywiście nie wchodziło w grę – każdy megabajt kosztował milion złotych
Grałem zatem to co się dało. A fantastycznych gier było mnóstwo. Nawet udało mi się kupić kilka gier z legalnego źródła, dzięki nieocenionej Kolekcji Klasyki Gier. Nie pamiętam kto był wydawcą tych gier w naszym kraju, ale mogę po czasie podziękować mu za to, że umożliwił mi zakup klasycznych gier w cenie 200 tysięcy złotych (nowości to koszt ponad milon złotych). Tak oto pokochałem przygodówki – Quest for Glory, Cadaver, RPG – Dungeon Master, czy gry logiczne – Lemmings.
Nie mogę też nie wspomnieć o koledze, który był szczęśliwym posiadaczem konsoli NES. Mimo sprzętowych ograniczeń NESa byłem zachwycony grywalnością gier którymi miałem okazję się bawić. Spośród kilku posiadanych przez kolegę za prawdziwe arcydzieła uważam Castlevanie 3 oraz Mike Tyson’s Punch Out.
Niestety wraz z upływem czasu, gry stawały się coraz bardziej zasobożerne i mój stary PC coraz mniej nadawał się do grania. Pozostało oszczędzanie i kupowanie czasopism o grach - do dzisiaj mam gdzieś na strychu Top Secrety i wszystkie! (z wyjątkiem numeru 0/93) Gamblery. Swoją drogą, jeśli ktoś owy numer posiada to chętnie odkupię aby uzupełnić kolekcję. Nie mając dostępu do najnowszych gier, skopiowałem od starszego kolegi środowisko Borland Pascal. Nie miałem pojęcia co to jest, ale dzięki pomocy kolegi zacząłem samodzielnie pisać proste programy – ale to temat na zupełnie inny wpis.
Średniowiecze
Gdy nadszedł czas liceum – 1997 rok – uzbierałem pieniądze na swój nowy komputer. Wybrałem Pentium 166 MMX z akceleratorem Voodoo2. Przez kolejne lata grałem sporo. Nie były to już aż tak romantyczne i sentymentalne czasy, ale gry sprawiały mi nadal niesamowitą przyjemność. Nie zliczę godzin poświęconych grom RPG – dwa Fallouty, Daggerfall, Baldur’s Gate, Diablo, cykl Might & Magic; strategiom RTS i turowym – Command&Conquer, Heroes of Might & Magic 2/3, Total Annihilation, Warcraft, Starcraft; no i w mniejszym stopniu FPSow – Duke Nukem 3D, Quake 1,2, Half-Life. Niezapomniane wspomnienia. To też czas pierwszych prób grania sieciowego – głównie Quake, Duke i Starcraft. Zbieraliśmy się wtedy z kolegami i urządzaliśmy całodniowe sobotnie granie w mieszkaniu kolegi, gdzie łączyliśmy ze sobą przytaszczone komputery.
Cztery lata szybko minęły, w 2001 roku wybrałem się na studia informatyczne. W nowym środowisku i okolicznościach nie miałem zbyt wiele czasu na rozrywkę, a ten który miałem wolałem przeznaczyć na spotkania z przyjaciółmi. I tak przez 5 lat praktycznie nie grałem wcale – z jedynym wakacyjnym wyjątkiem, kiedy nie mogłem odmówić sobie pogrania w Morrowinda i Maxa Payne’a.
Po studiach gdy zacząłem pracować kompletnie odciąłem się od gier. Bardzo mocno wsiąknąłem w literaturę i film. Po kilku latach sięgnąłem z ciekawości po kilka klasyków z GOG, w które nie miałem okazji zagrać wcześniej. Wybrałem głównie gry przygodowe – klasyczne Point & Click – z serią Gabriel Knight na czele i zachwyciłem się historią przedstawioną w tych grach. Wciągająca jak dobra powieść. Ale to tylko rodzynki, cała reszta kompletnie nie przypadła mi do gustu. Kolejną grą o której warto wspomnieć był pierwszy Wiedźmin, którego dostałem w prezencie od narzeczonej. Jako fan książkowego uniwersum z przyjemnością zagłębiłem się w świat gry. Bawiłem się nieźle, Wiedźmina ukończyłem, ale jakoś nie miałem ochoty na więcej.
Renesans
Lata mijały, rodzina i praca pochłaniały mój czas. Wolny czas spędzałem najczęściej z książką, rzadziej z filmem. Siedząc codziennie po 8 godzin w pracy przy komputerze, dostawałem odruchu wymiotnego od samego patrzenia w monitor. Wtedy byłem pewien że do grania już raczej nie wrócę. Do czasu gdy mój syn podrósł na tyle, że poprosił mnie abym pokazał mu jakieś gry. Nie chciałem aby spędzał za dużo czasu przy laptopie, który w naszym domu służy raczej do innych celów niż rozrywka. Zacząłem zastanawiać się nad zakupem pierwszej w moim życiu konsoli. Po konsultacjach z kolegami-graczami w pracy postanowiłem kupić PS4. I tak na święta 2015 stałem się szczęśliwym posiadaczem tej konsoli. Od razu zakupiłem dwie gry – Rayman Legends dla syna, oraz The Last of Us dla siebie. Nie zakładałem, że ten rodzaj rozrywki na nowo mnie zainteresuje, ale z czystej ciekawości chciałem zobaczyć jak wyglądają współczesne gry. W końcu minęło już 15 lat odkąd zaprzestałem śledzenia tego co dzieje się w branży. Dzieciom Rayman bardzo się spodobał, gra wygląda przepięknie, jest bardzo wciągająca i dzięki wyzwaniom na generowanych losowo poziomach potrafi dostarczyć zabawy na bardzo długi czas. Natomiast ja z niedowierzaniem spostrzegłem że nie mogłem doczekać się wieczorów, gdy wszyscy pójdą już spać a ja będę mógł spokojnie przeznaczyć 2-3 godziny na towarzyszenie Joelowi i Ellie w ich wspólnej podróży. Gra okazała się fenomenalna pod każdym względem. Relacja między bohaterami, fabuła, grafika, dźwięk – wszystko doskonałej jakości. Nawet długość rozgrywki idealnie mi pasowała. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że po prostu koledzy polecili mi najbardziej smakowity kąsek spośród całej karty dań. Próbowałem kilku kolejnych gier, bardzo starannie dobierając to w co chciałbym zagrać. Niestety jestem dość surowym recenzentem i nie trafiłem już więcej na tak unikalną produkcję jak The Last of Us. Jest kilka fantastycznych gier przy których bawiłem się świetnie – Shadow of the Colossus, seria Uncharted, kilka bardzo dobrych jak Wiedźmin 3, Spiderman, God of War, poprzez średniaki – The Order 1886, ale też sporo słabych – Doom 2016, Infamous Second Son, czy wyjątkowych badziewiach jak np. Layers of Fear. Jestem jednak bardzo zadowolony z tego że dałem się namówić na powrót do grania i pewnie tak szybko już z tej rozrywki nie zrezygnuję. Mam już swoje lata, znacznie bliżej mi do 40 niż 30, rodzina, praca, liczne zainteresowania – to sprawia że nie mogę na granie przeznaczyć zbyt wiele czasu. Postanowiłem narzucić sobie system i staram trzymać się go do dzisiaj (no chyba że coś mnie zbyt mocno wciągnie) – jeden wolny wieczór na gry, kolejny na książkę lub film/serial. Przez ostatnie pięć lat udało mi się ukończyć ponad dwadzieścia gier. Gram nieśpiesznie, najbardziej cenię ciekawą fabułę, ale gra to rozrywka – nie może być nudna. W selekcji gier które mogą mnie zainteresować pomaga mi internet – właśnie tak trafiłem na ten portal.
Podsumowanie
Zastanawiam się czy jest możliwe porównanie gier dzisiejszych z tym przez 20-30 laty. Moim zdaniem nie. Zbyt wiele się zmieniło. Od strony technicznej – sprzęt pozwala dzisiaj na nieporównanie więcej, ogromny budżet daje możliwość zatrudnienia dobrych scenarzystów. Jedyne co się nie zmienia to grywalność, to jak bardzo gra potrafi wciągnąć. Ale tutaj z kolei zmieniłem się ja. Dlatego porównanie takie nie ma sensu. Lata doświadczeń, obcowania z innymi ludźmi, filmem, literaturą sprawiły, że wymagam od gier o wiele więcej niż wtedy gdy byłem nastolatkiem.
Nie zmienia to jednak faktu, że granie stało się dla mnie na powrót doskonałą formą rozrywki.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się że aż tak się rozpiszę. Mam nadzieję że nie zanudziłem was za bardzo, powinienem chyba na wstępie zaznaczyć że bez kawy się nie obędzie. Jeśli ten wpis wam się (nie)podobał dajcie proszę znać w sekcji komentarzy. Bardzo chętnie dowiem się co sądzicie.