Resident Evil: Infinite Darkness (2021) - recenzja serialu (Netflix). Leon, co oni Ci zrobili?
Gdy tylko na platformie Netflix pojawił się serial Resident Evil: Infinite Darkness (w polskim tłumaczeniu: Resident Evil: Wieczny Mrok), rozsiadłem się wygodnie na kanapie i rozpocząłem seans. Czy było warto? Sprawdźcie naszą recenzję.
Od wczoraj z twarzy fanów serii Resident Evil nie schodzi uśmiech, ale nie ma co się ku temu dziwić. Capcom poinformował, że wydany niespełna dwa miesiące temu Resident Evil Village sprzedaje się jak świeże bułeczki, a co więcej, na platformie Netflix ujrzał światło dzienne serial Resident Evil: Infinite Darkness, w którym pierwsze skrzypce odgrywają znani z Resident Evil 2 bohaterzy - mowa tutaj oczywiście o Leonie S. Kennedy oraz Claire Redfield. Powody do radości są ogromne, ale czy dobry humor będzie dopisywał po obejrzeniu animowanego serialu? Moim zdaniem... nie do końca.
Resident Evil: Infinite Darkness (2021) - recenzja serialu (Netflix). Sporo rażących niedoróbek
Największym problemem Resident Evil: Infinite Darkness to fakt, iż jest on po prostu za krótki. Warstwa fabularna, rozpoczynająca się od niespodziewanej akcji w Białym Domu, a następnie przenosząca nas nawet na inny kontynent, początkowo wydaje się być bardzo interesująca i posiadać drugie dno - w końcu w grę wchodzi pokochana polityka, z którą fani marki są zmuszeni obcować już od pierwszych części serii od Capcomu.
Jednakże mimo tego, iż przez cały pierwszy odcinek ani przez sekundę nie przyszło mi na myśl, że w trakcie niespełna dwugodzinnej sesji z kanapą i Netfliksem ziewnę, drugi z czterech dostępnych epizodów trwających po mniej więcej 25 minut konsekwentnie wybił mnie z tego przekonania. Oprócz dwóch wyżej wymienionych protagonistów z RE2, poznamy tutaj Jasona, mianowanego przez wszystkich jako Bohatera Penamstanu oraz skrytą w sobie Shen May, ale nie liczcie na to, że utkwią oni w Waszej pamięci na dłużej, tak jak zrobił to chociażby Ethan Winters. Dobrze zaprojektowani pod względem graficznym bohaterzy zaczynają być traktowani jak popychadło, które pojawia się na scenie tylko po to, aby wypełnić czymś, nawet najgorszym rodzajem materiału, głęboką dziurę w kreatywności twórców.
Jest dokładnie 1:44 w nocy i nawet kilka godzin po ujrzeniu napisów końcowych wciąż nie mogę uwierzyć, że relacje między bohaterami były aż tak płytkie. Już pal licho z integrowaniem się z tymi nowymi, ale element ten, który zaliczam do największego minusa rzeczonej produkcji, dotknął również samego Leona i Claire. Policjant z Raccon City i siostra Chrisa Redfielda mieli oddzielne misje, ale w niektórych momentach zachowywali się tak, jakby się nie znali - a przypomnę, że akcja Resident Evil: Infinite Darkness została umiejscowiona między RE4 a RE5.
Będąc już przy bolączkach produkcji Netfliksa trzeba wspomnieć o przestarzałych animacjach biegania, które wyglądały dość komicznie szczególnie w czwartym, finałowym odcinku. Osoby odpowiedzialne za udźwiękowienie robiły wszystko, co w ich mocy, i w pewnym momencie udało im się zbudować napięcie, które zostało zepsute właśnie przez taką błahostkę mocno wybijającą się z tłumu. Boli także mała ilość detali w niektórych lokacjach: przykładowo, korytarze w białym domu świecą pustkami i próżno szukać tutaj jakichś obiektów, na których moglibyśmy zawiesić oko - to samo tyczy się również pewnej rezydencji.
Resident Evil: Infinite Darkness (2021) - recenzja serialu (Netflix). Przejaw kunsztu twórców
Sporo ponarzekałem wyżej na długość odcinków w Resident Evil: Infinite Darkness, ale jeśli popatrzymy na drugą stronę barykady, to dzięki takiemu obrotowi spraw każde starcie z wrogami jest na swój sposób ekscytujące. Na ekranie prawie cały czas coś się dzieje, co jest jednoznaczne z tym, iż serial nie jest po prostu przegadany. Nie zrozumcie mnie źle - relacje są płytkie i rozmowy powinny być inaczej pokierowane, ale jeśli twórcy nie mieli pomysłu, jak pogłębić chemię między Leonem a Claire, Jasonem czy Shen May, to lepszym wyborem była rezygnacja ze sztucznego przedłużania show i zaoferowanie widzom więcej akcji.
Złego słowa nie można powiedzieć także o samym udźwiękowieniu, które robi wrażenie. Każde oparcie dłoni o kieszeń, specyficzny dźwięk dobiegający ze skórzanej kurtki po wykonaniu jakiegoś ruchu, a w niektórych momentach nawet złapanie oddechu przez bohatera, który właśnie chce coś powiedzieć, jest wyraźnie słyszane w słuchawkach. Osoby odpowiedzialne za ten element, jak i muzykę, zasługują na pochwałę.
Resident Evil: Infinite Darkness (2021) - recenzja serialu (Netflix). To wciąż przyzwoity serial
Reasumując... animowane Resident Evil: Infinite Darkness nie jest aż tak złe, jak niektórzy go malują. Fani serii Capcomu z pewnością znajdą tutaj coś dla siebie (a już na pewno Ci, którzy nie znaleźli się w tzw. "hype trainie"), ale nie można liczyć w tym przypadku na jakiekolwiek cuda - bardzo dobre udźwiękowienie, interesujący wstęp do historii i sporo akcji to za mało, aby zapomnieć o słabych relacjach między bohaterami, kulejących animacjach czy przewidywalnym scenariuszu. Mimo to, jeśli w przyszłości zadebiutuje sequel (a końcówka daje sporo możliwości na potencjalny drugi sezon), na pewno go obejrzę.
Atuty
- Początek fabuły jest interesujący, ale...
- Szczegółowe modele głównych postaci
- Sporo akcji i brak zbędnych dialogów
- Świetne udźwiękowienie
- Fani marki nie powinni być zawiedzeni
Wady
- ...im dalej, tym gorzej
- Brak chemii między bohaterami
- Niektóre animacje - przede wszystkim biegania - wołają o pomstę do nieba
- Zbyt krótkie odcinki, przez co zakończenie ważnych wątków pojawia się zbyt szybko
Resident Evil: Infinite Darkness nie jest tym, czego do końca oczekiwałem. Największy problem leży w bardzo źle napisanych relacjach między bohaterami, a także nijakimi lokacjami, które świecą pustkami prawie na każdym kroku. Mimo wszystko, fani serii Capcomu powinni serial odhaczyć.
Przeczytaj również
Komentarze (44)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych