Recenzja: Valerian i Miasto Tysiąca Planet
Valerian i Miasto Tysiąca Planet to kolejny film Luca Bessona. Urodzony w Paryżu reżyser, dzięki któremu mieliśmy okazję zobaczyć takie tytuł jak Leon Zawodowiec czy Piąty Element, tym razem zabrał się za science fiction. Na warsztat wziął popularny francuski komiks wydawany od kilku dekad. Niezależnie od subiektywnych wrażeń po seansie, większość widzów powinna zapamiętać ten obraz na długie miesiące...
Początek filmu oraz sama fabuła kręcą się wokół zrozumienia Alphy, wiszącej we wszechświecie bazy zamieszkiwanej przez przedstawicieli większości znanych ludziom ras. Pierwsze minuty pokazują nam, jak przez kolejne dziesiątki lat do stacji kosmicznej wprowadzają się kolejni reprezentanci, od głów konkretnych krajów aż po postacie coraz to mniej przypominające ludzi. Główni bohaterowie to kosmiczni agenci, Valerian i Laureline, których ściśle tajna misja szybko nabiera wagi. Mówiąc krótko, dwójka topowych, wojskowych jednostek ma uratować świat.
W ten sposób rozpoczyna się chaotyczna intryga, którą Besson próbuje zbudować wokół komputerowo generowanych rewelacji. Dwójka bohaterów nie opuszcza pierwszego planu, wzajemnie ratując się z opałów i przemierzając kolejne najdziwniejsze zakamarki nowego świata, oddalonego od naszej rzeczywistości o ponad sto lat. Fabuła odchodzi momentami na bok i górę nad nią biorą długie, widowiskowe sekwencje akcji, mające na celu jednocześnie przedstawienie rzeczywistości, w jakiej obraca się Valerian.
W rezultacie wizualna część nowego filmu Luca Bessona to zdecydowanie najprzyjemniejszy element. Budżet w postaci ponad 180 milionów dolarów nie tylko pobił rekord najdroższego europejskiego filmu, ale również został przeznaczony w dużym stopniu na efekty specjalne. Reżyser nie żałuje nam zapierających dech w piersi widoków, krajobrazów nowych planet, zwolnionego tempa i licznych wybuchów, a materiału ze scen akcji spokojnie starczyłoby na kilka średniej klasy filmów sci-fi.
Zaskakująco istotnym elementem Valeriana i Miasta Tysiąca Planet jest również humor. Scenariusz znajduje miejsce dla kilku dowcipów w bardzo niespodziewanych momentach. Dialogi pomiędzy głównymi bohaterami są błyskotliwe, żart cięty, a reżyser świadomie wykorzystuje wizerunek kolejnych przedstawianych postaci. Besson zgrabnie bawi się różnorodnością ras, które z czasem pojawiają się na ekranie. Humor to w praktyce aspekt przechylający werdykt na tę pozytywną stronę. Później robi się bowiem coraz gorzej...
Aktorstwo w Valerianie można zaliczyć do połowicznie udanych. Za męczącego Dane'a DeHaana stara się nadrabiać Cara Delevingne. Oboje nie mieli okazji wykazać się do tej pory w zbyt dużej liczbie filmów, ale ich występy u Bessona znacząco się od siebie różnią. Przez pierwszą część filmu Valerian to taki prosty, zarozumiały chłopak, szukający uznania w swojej partnerce tanimi, żenującymi argumentami. Chemia pomiędzy aktorami nie istnieje, a scenariusz skutecznie zabija jakąkolwiek możliwość ich rozwoju. Prostszą robotę dostała na szczęście Cara, zaledwie raz zdobywając się na bardziej zawiłe i wymagające wyznania. Reszta roli Delevingne składa się głównie z licznych żartów i pewności siebie, tworząc tym samym przekonującą, sympatyczną postać, która z każdą minutą sprawia swoją obecnością coraz większą przyjemność.
Najgorszym członkiem całej obsady jest jednak nieprzemyślany, dziwny scenariusz. Intryga pieczołowicie budowana na początku filmu zanika na niemal półtorej godziny, żeby zrobić miejsce na kolejne wizualne uniesienia. Jakiekolwiek zmiany w bohaterach biorą się praktycznie znikąd, a na większość kluczowych wydarzeń... zabrakło czasu. W trwającym 140 minut filmie nie znalazło się miejsce dla rozwinięcia postaci czy konkretnego zwieńczenia fabuły. Niech za przykład posłuży absurdalny początek, w którym Valerian, goniąc za Laureline, opowiada jej historię całej ich relacji oraz wszelkie nieścisłości, jakie pojawiły się między nimi przez lata pracy razem. Przez następne dwie godziny brakuje bowiem chwili wytchnienia, żeby między kolejnymi sekwencjami zmieścić odrobinę szczerości. Właśnie dlatego ten film nie działa tak, jak powinien. W Valerianie brakuje najprostszych, ludzkich emocji...
Scenariusz może jednak praktycznie nie istnieć, DeHaan może męczyć się na ekranie, a Rihanna odstawiać fragmenty swoich teledysków, ale i tak koniec końców Valerian i Miasto Tysiąca Planet zostawia widzów z uśmiechem na ustach. Nowy film Bessona podoba się mniej więcej tak, jak do kina przyciągają Szybcy i wściekli. Co prawda Gray dużo więcej robi świadomie, lecz wciąż obaj mogą dumnie reprezentować powiększającą się ostatnio półkę guilty pleasure.
Ocena: 7/10
Atuty
Wady
Przeczytaj również
Komentarze (6)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych