Recenzja gry: Tom Clancy's Splinter Cell: Blacklist

Recenzja gry: Tom Clancy's Splinter Cell: Blacklist

Łukasz Kucharski | 28.08.2013, 12:55

Słysząc słowo stealth można mieć dwa podstawowe skojarzenia dotyczące gier. Pierwsze to Metal Gear Solid, drugie - Tom Clancy's Splinter Cell. Snake i Sam Fisher od wielu lat toczą bój na polu cichego zabijania. Teraz ten drugi powraca i to multiplatformowo (poprzednia odsłona - Tom Clancy's Splinter Cell: Conviction - ukazała się tylko na Xbox 360, nad czym ubolewam). Gogle w dłoń i ruszamy z tym szpiegowskim koksem!

 

Dalsza część tekstu pod wideo

Nie powstrzymacie Blacklist

 

Sześć miesięcy - właśnie tyle minęło od kiedy Sam był ścigany jako wróg numer jeden Ameryki. Trzeci Eszelon został rozwiązany w związku z tym co się wydarzyło, a czego nie chcę Wam zdradzać. Pokój nigdy nie trwa jednak wiecznie, a w grze musi się coś dziać, więc czas na nowe zagrożenie. Jest nim tytułowa Czarna lista oraz Inżynierowie. Żądania ów terrorystów są bardzo proste – Ameryka ma natychmiast wycofać swoich żołnierzy ze wszystkich krajów, które nie są...Ameryką. W przeciwnym razie, co tydzień dojdzie do zamachu w bardzo ważnym (z punktu widzenia) USA miejscu. Co w tym wypadku może zrobić biedna Pani Prezydent Caldwell? Wezwać jedynego, niepowtarzalnego, niedogolonego, niepokornego, nie mówiącego głosem Michaela Ironside'a, Sama Fishera. Tak jest, Fisher nie jest już tym samym facetem co kiedyś. Nie dość, że zmieniono mu głos, upodobniono (z wyglądu) do Isaaca Clarke'a, na dodatek jeszcze odmłodzono. To jedyny przypadek, gdy bohater - w bezpośredniej kontynuacji - wygląda młodziej niż poprzedniej części serii. Oficjalnie Samuel urodził się w 1957 roku, a wiele gwiazd rocka chciałoby by być zakonserwowanym tak dobrze jak on...może poza Keithem Richardsem. Zmiana wokalna została podyktowana odmiennym podejściem do nagrywania scenek przerywnikowych. Otóż, zamiast korzystania z technologii motion capture, zdecydowano się zainwestować w performance capture, czyli rejestrowanie ruchu, głosu i mimiki za jednym zamachem (dzięki temu wirtualne byty przypominają te z krwi i kości). W tym przypadku, 63-letni Ironside nie miał po prostu szans, by sprawnie wykonywać harce naszego bohatera. Czy w takim wypadku nowy głos zawodzi kompletnie? Nie, Eric Johnson (Flash Gordon, Tajemnice Smallville) jest dobry. Nadaje postaci Fishera wszystkie cechy jakie „nosił” do tej pory, jednak brak mu aż tak dużej charyzmy i mocy głosowej Ironside'a. Zapewne jednak przy okazji kolejnej części wszelkie argumenty przeciw niemu ulegną zatarciu. W końcu pierwsze razy zawsze są trudne. I tak należy go podziwiać za to, że odważył się wcielić w tak znaną postać. Dlatego, jeśli zdecydujecie się zainwestować w dzieło Ubisoft – dajcie mu szansę.

 

A sam Sam jak zawsze podąża własną ścieżką. Niby odpowiada jedynie przed Panią Prezydent, ale wszyscy dobrze wiemy, że tak naprawdę tylko zdaje jej relacje ze swoich poczynań. Jego rola w Blacklist ulega jednak drobnej zmianie, bowiem nie jest już tylko samotnym wilkiem, a przywódcą nowo powstałego Czwartego Eszelonu, stacjonującego w latającej fortecy zwanej Paladynem. W skład zespołu wchodzi znana już Anna „Grimm” Grímsdóttir oraz kilka nowych postaci. Isaac Briggs to przeciwieństwo Sama, lubi bezpośrednie starcia (o czym przyjdzie się Wam przekonać podczas jednej z misji) i nie ma problemu z zabijaniem. Naczelny technik/haker Charlie stanowi standardowy rozładowywacz napięcia, co demonstruje już w scenach początkowych. Nietypowym elementem 4E jest Andriy Kobin, który odegrał znacząco rolę w Conviction i to niekoniecznie pozytywną. Głosu użyczył mu sam Elias Toufexis znany również jako Adam Jensen z Deus Ex: Bunt Ludzkości. Panteon zamyka Sarah – córka Fishera – którą będzie Wam dane jedynie usłyszeć tylko przez telefon. Twarzą Ciemnej Strony został Majid Sadiq. W tej roli obsadzono Carlo Rotę. Jego godność może nic Wam nie mówić, ale po usłyszeniu głosu i zobaczeniu wirtualnej podobizny, rozpoznacie w nim etatowy czarny charakter z wielu seriali (Nikita, 24 Godziny czy Sanctuary). Sadiq nie różni się znacznie od innych antagonistów z gier, ale Rota kapitalnie łączy inteligencję z bezwzględnością. Dzięki temu gracz ma świadomość, że Sam trafił na godnego przeciwnika, który i tak nie czytał scenariusza, więc nie ma szans na zwycięstwo.

 

Czymże byłyby postacie bez historii. W tym wypadku, autorzy zaserwowali nam tradycyjną wyprawę osadzoną w uniwersum Toma Clancy'ego. Czeka na Was mroczna i brutalna podróż, ale bez nagłych zwrotów akcji. Fabuła nie powoduje wypieków na twarzy (sposób narracji przypomina ten z Conviction), ale im dalej w poziomy - rozrzucone po całym świecie - tym lepiej. Szkoda tylko, że przy mało taktycznym podejściu gra jest stosunkowo krótka. Oczywiście zaimplementowano tryb rozgrywki wieloosobowej (o czym dalej) i dodatkowe misje, ale nie każdy ma dostęp do internetu. Na szczęście twórcy byli tak mili, że większość z czternastu misji pobocznych, które przydzielają nam kompani i Kobin, można rozegrać w pojedynkę. W innym wypadku, jeśli macie kompana obok siebie, przydatny okaże się zaimplementowana opcja podzielonego ekranu. Z kolei, zwierzęta społecznościowe mogą grać ze znajomymi z listy przyjaciół lub zdać się na program dobierający towarzystwo. A polskie napisy? Obecne i to nawet bez większych wpadek, poza takim głoszącym: „Wykrył cię kamera”. Czego nie można powiedzieć niestety o płynności filmików i gry.

 

 

Spójrz uważnie

 

 

 

 

Byłem zaskoczony jak często filmiki oparte na silniku gry przypominały oglądanie zasobów YouTube'a, poprzez łącze o małej przepustowości. Zwłaszcza, że instalacja zajmuje na dysku ponad siedem gigabajtów, a dwa dni po premierze pobrałem z sieci łatkę 1.01. O dziwo, ów skakanie narasta, im bliżej końca gry się znajdujemy. Nic jednak nie przebije sytuacji, gdy w pierwszej misji po prologu, gra zwolniła na tyle, że musiałem porzucić walkę ze złem, ponieważ kontynuacja nie wchodziła w grę. Zdarzyło się to raz, a dobrze. Potem spadek płynności przydarzył się jeszcze kilka razy, lecz nie tak drastycznie. Ciężko mi to zrozumieć, bo w innych sekcjach, gdy akcja jest intensywna ta przypadłość nie ma miejsca. Sytuacji nie poprawia fakt, że loadingi między poziomami trwają pokaźną ilość czasu. Podobnie, gdy po misji następuje zapisywanie gry oraz jednoczesne wczytywanie danych.

 

Graficznie, Blacklist to wysoka półka, ale nie najwyższa. Większość czasu i tak spędzamy w mroku, więc twórcy nie musieli wzbijać się na wyżyny i wyciskać ostatnich soków z konsol, ale kilku miejscom można było poświęcić trochę więcej czasu – na przykład kokpitowi Paladyna. Lokacje nie są puste i prezentują rozmaite miejsca, ale zbyt często zdarzają się niewidzialne ściany, których z łatwością można było uniknąć – wstydź się Ubi. Za to efekty pogodowe są przepiękne. Nie ma to jak padający na ekran deszcz czy flary słoneczne w stylu J.J. Abramsa. Jedynie zawieja śnieżna zawiodła, przynajmniej w porównaniu z Dead Space 3. Najzabawniejsza jest jednak jakość postaci. Sam Fisher, jako główny bohater, prezentuje się najlepiej, bo inne postacie straszą fryzurami oraz martwymi siatkówkami, mimo iż oczka poruszają się im przyzwoicie. Opad szczęki spowodowały u mnie jedynie...efekty świetlne. Miejsca, w których można zobaczyć grę świateł zasługują na pochwałę i minutę przerwy na podziwianie. To co zobaczycie w pobliżu różnej wielkości wiatraków zapiera dech i wręcz hipnotyzuje. Pozytywny obraz wzmaga muzyka, znakomicie skomponowana przez Mike'a Zarina oraz Tony'ego Hajjara, wypełniona szybkimi rytmami i mocnymi uderzeniami.

 

 

Sprawię, że uwierzysz iż jestem wszędzie

 

 

 

 

Od momentu premiery pierwszej części - w 2002 roku - seria przeszła istną transformację, zbliżając się niebezpiecznie do standardowej gry akcji. Czy to źle? Dla zatwardziałych fanów dzieła Ubisoft na pewno. Inni, którzy trochę mniej przywiązali się do tej marki i wolą bardziej przystępną rozgrywkę, nie będą narzekać. Nie zrozumcie mnie źle, Splinter Cell nadal potrafi niesamowicie frustrować. Przekonałem się o tym na własne i życzenie, czego objawem były rzucane na lewo i prawo przekleństwa. Wszystko zależy od tego czy w środku czujecie się jak Duch, Pantera czy Szturmowiec.

 

Twórcy reklamują swoje dzieło w bardzo sprytny sposób. Otóż, twierdzą iż Sam jest teraz na tyle uniwersalnym żołnierzem, że z łatwością adaptuje się do sytuacji na polu walki. Czytajcie to jako – jeśli dacie ciała i wrogowie Was wykryją, dalej możecie swobodnie ukończyć misję (za wyjątkiem tych kilku, których wymogiem jest bycie niezauważonym przez cały czas). Jakby tego nie nazywać, Blacklist jest łatwiejszy, o ile mu na to pozwolicie. Wystarczy bowiem, że tak jak mnie odbije Wam na punkcie bycia Duchem i będziecie za wszelką cenę starać się ukończyć grę bez zabijania i wychodzenia wprost na wrogów. Swoją przygodę zacząłem tradycyjnie na poziomie normal, ale dla mistrzów poprzednich części, przygotowano poziom perfekcjonisty, który niemiłosiernie podnosi stopień trudności.

 

I to jest w tym najlepsze, bo w dzieło Ubisoftu możecie grać tak jak chcecie. Jesteśmy różni, więc co ma zrobić ktoś kto nie chce niepotrzebnie się frustrować? Poczuć zew Szturmowca i rzucić się otwarcie w wir walki. A dla osób, które wolą kryć się w mroku, lecz nie pozostawiać za sobą przeciwników w formie uśpionej (kumple mogą ich ocucić, o ile nie ukryjecie ciała) przygotowano drogę Pantery. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by łączyć wszystkie te podejścia – do czego skłaniają niektóre poziomy. Wybór należy do Was, a wierzcie mi budowa lokacji pozwala na świetne akcje, które zależą od Waszej spostrzegawczości (w czym pomóc może sonar w goglach). Chciałem być przyzwoity i nie zabijać wirtualnych wrogów – nawet podczas kilku scenek, gdy otrzymałem wybór oszczędź/zabij – ale nie mogłem się powstrzymać i nie przetestować karambitu. Ten charakterystycznie zakrzywiony nóż, wywodzi się z kultury indonezyjskiej. Takie karambitowanie przeciwników wygląda wspaniale, bez względu czy działacie w ukryciu (specjalne scenki), czy też bardziej otwarcie. Sesje nagraniowe nie poszły na marne. Z ostrą zabawką łączy się kolejną nowość tzw. Killing in Motion. System ten wykorzystuje znany z Conviction Mark & Execute, ale dołącza do niego opcję przemieszczania. Zaznaczacie kilku wrogów, Sam w zwolnionym tempie układa ich w pozycji horyzontalnej, co ponownie ładuje tryb specjalny i pozwala zająć się kolejnymi oponentami - wszystko w pięknym tańcu śmierci. A gdy po prostu kryjecie się za osłoną - szukając dogodnej pozycji - wystarczy rozejrzeć się i po dostrzeżeniu znacznika, wcisnąć jeden przycisk, a Fisher sam się przemieści docierając do celu efektownym wślizgiem. Sposób poruszania się jest połączeniem możliwości asasynów i Drake'a z . Szkoda tylko, że czasami nie do końca robi to co chcemy – sprawdzałem na różnych padach.

 

Problem w tym, że wrogowie z jednej strony bywają genialni, z drugiej tępi jak niektóre gwiazdy kultury współczesnej. Ukrywając się w ciemnościach na kombinezonie bojowym aktywują się światełka (kolor można wybrać) oznaczające jak dobrze się maskujecie. Co jednak z tego, skoro momentami mamy do czynienia z jasnowidzami? Kilka razy ukryłem się tak, że widziałem tylko ciemność. Co więcej, nie wydawałem żadnych odgłosów. I tak, w magiczny sposób, zostałem wykryty, bo znajdowałem się przed wrogiem. Innym razem podbiegłem do dwóch zakapiorów prowadzących konwersację i bez specjalnego trybu zdołałem załatwić obydwu. Widać jeden nie lubił drugiego, bo patrzył centralnie na mnie. Szczyt szczytów stanowią jednak snajperzy. Wyobraźcie sobie, że namierzają Sama w mgnieniu oka, gdy tylko wyjdzie na otwarty, dobrze oświetlony teren, za to zwłok leżących w pełnym słońcu już nie. Mimo, iż przesuwają po nich laserowy celownik! Za to jak zostawię otwarte drzwi, wszyscy zwracają na to uwagę...litości. W mechanizm rozgrywki wkomponowano również coś innego, czego nie mogę przeboleć. Mianowicie, gdy omyłkowo ujawnicie swoją pozycję, wyświetli się hologram, który pokazuje, że to w tym miejscu się znajdujecie według przeciwników. Wystarczy wtedy tylko się ulotnić i z dziecinną łatwością podejść ich od tyłu. Jak dla mnie – zbyt banalne rozwiązanie. Zróżnicowanie oponentów również nie jest mocną stroną tytułu. Na początku mamy zwykłych słabeuszy, potem pojawiają się lekko i ciężko opancerzeni jegomoście. Dalej natraficie na psy, jednostki specjalne (są w stanie uskoczyć przed pociskiem z ogłuszacza), a także kamery oraz małe, jeżdżące drony i tyle.

 

 

Narzędzia zbrodni

 

 

 

 

Wspomniany wyżej karambit to tylko wierzchołek góry lodowej. Ekwipunek ulega stopniowej aktualizacji, co uzależnione jest od Waszych potrzeb. Wypełniając kolejne misje zdobywacie walutę, którą możecie przeznaczyć, na przykład na rozbudowę techniczną Paladyna – daje to kilka przydatnych ułatwień lub inwestycję w arsenał. Elektroniczny pieniądz wpada za to jak postępujecie na polu walki czy wypełniacie dodatkowe cele (zbieranie pakietów danych, hackowanie laptopów i chwytanie poszukiwanych bandytów). Najwyżej punktowane jest podejście „duchowe”, ale nie martwcie się, Wasze konto zapełni się w mig, a wtedy będziecie mieli problem co wybrać najpierw.

 

Zasadniczo zabawki naszego herosa dzielą się na te przeznaczone dla miłujących zabijanie i tych drugich. Miłosierni mają mniejsze pole do popisu – ogłuszacz, granaty usypiające/dymne/łzawiące, trirotor (latająca kamera z paralizatorem), ładunki emp i różnego typu odciągacze uwagi. Za to w przypadku urodzonych morderców, jest czym poszaleć. Poza granatami uśmiercającymi – zapalające działają w przerażająco realistyczny sposób – macie do dyspozycji broń krótką, karabinki, strzelby oraz snajperki. Dla każdego coś zabójczego, ale Sam może nosić tylko jedną sztukę podstawową i jedną specjalną. Możliwości jest tyle, że wcześniej zabraknie Wam misji.

 

Będąc w akcji macie dwa sposoby wybierania aktualnego narzędzia. Pierwszy to krzyżak, gdzie szybko możecie przełączać się między ogłuszaczem, pistoletem lub czymś mocniejszym. Bardziej rozbudowane menu, tzw. selection wheel ukarze się Waszym oczom, gdy przytrzymacie któryś z kierunków. Wtedy, czas zwolni swój bieg i zobaczycie wszystko czym dysponuje Sam. Na nudę nie sposób narzekać. Gdyby tego było mało, możecie modyfikować również kombinezon naszego wojaka. Poczynając od takich banałów jak kolor światełek, poprzez dopasowywanie komponentów do stylu gry (opancerzenie lub dyskrecja), na barwie stroju kończąc. To ostatnie może miało dodać pewien taktyczny walor wzorem Metal Gear Solid 3: Snake Eater, ale nie dostrzegłem kompletnie żadnej różnicy w postrzeganiu mojego herosa przez wroga.

 

 

Razem, a jednak osobno

 

 

 

 

Jeśli macie dosyć podążania samotną ścieżką, czekają na Was różne możliwości. Na początek mamy misje kooperacyjne, przydzielane przez Briggsa. Z bólem przekonałem się, że nie ma możliwości rozegrania ich tylko w skórze agenta CIA z wsparciem sztucznej inteligencji. Tym sposobem, bez pomocnej duszy nie zaliczycie tego tytułu w stu procentach. A gdy zapragniecie większych wrażeń, tryb multiplayer czeka z otwartymi serwerami. Listę otwiera tryb Spies vs. Mercs Blacklist - starcie cztery osoby na cztery. Drużyny mają niemal kompletnie różny ekwipunek i wymagają odmiennego podejścia do starć. Szpiedzy cichuteńko przemierzają pole walki z kamerą umieszczoną za plecami, najemnicy kroczą pewnie obserwując teren niczym w grze FPS. Ci drudzy są mocniejsi i dzierżą potężniejszą broń, a pierwsi są super szybcy i zwinni. Każdy skład ma oczywiście różne klasy i umiejętności np. (niemal kompletna) niewidzialność lub zastrzyk adrenaliny. Zasada jest prosta - będąc w ciele szpiega aktywujecie terminale, wtedy stajecie się głównym celem i musicie utrzymać swą postać w ściśle określonej strefie. Najemnicy w tym czasie bynajmniej nie próżnują. Im im więcej towarzyszy w strefie, tym szybciej sprzęt zostaje złamany. Po kilkuminutowej rundzie, następuje zmiana stron i łowca staje się zwierzyną. Natomiast do kolejnego meczu składy zostają wymieszane. W tym miejscu przepraszam gracza, którego zabiłem dwa razy w szale żółtodzioba, za co – słusznie – wywalił mnie z gry. A jeśli uważacie, że osiem osób na mapie to za dużo, czeka na Was klasyczna odmiana SvsM – dwóch na dwóch – w której brak specjalnych modyfikacji i zwyciężą tylko najlepsi...w sumie w poprzednim trybie też. Dalej mamy Extraction (znów 4 na 4), gdzie najemnicy muszą przechwycić ultrasupermegahiperekstra ważną teczkę i dostarczyć ją do swojej bazy. Zwycięża ta drużyna, która ma na koncie więcej zdobytych teczek. Potem jest jeszcze Uplink Control - trzyosobowe składy mogą dowolnie dobierać przynależność. Każdy zespół ma na starcie jeden tytułowy uplink i musi wejść w posiadanie tych należących do wroga. Na końcu opcji czeka Team Deathmatch, to co wszyscy uwielbiają – wyżynanie się bez motywacji, a wygrywa załoga z największą ilością zabójstw. Jak więc czytacie, trochę tego jest, ale prawdę pisząc - większą frajdę miałem z przygody jednoosobowej.

 

Do Waszej dyspozycji zostanie również oddane społecznościowo-internetowe narzędzie zwane ShadowNet. Najprościej rzecz ujmując, to taki odpowiednik Autologa EA. Będziecie więc mogli przeglądać najnowsze wieści, rekordy i tym podobne. Za to właściciele urządzeń wyposażonych w iOS mogą zająć się tzw. Spider-Bot Companion App, czyli programem do sterowania elektronicznym pająkiem, który może zbierać ważne dane, unikać zabezpieczeń i kolekcjonować tym samym walutę dającą przewagę w Blacklist.

 

 

Krok wstecz?

 

 

 

 

Wszystkie powyższe elementy składają się na bardzo dobra grę, w która warto zainwestować. Fakt, pewne ustępstwa - na rzecz mniej cierpliwych graczy - zostały poczynione. Nic w tym dziwnego, w końcu każdy chce zarobić jak najwięcej złotówek. Na szczęście jednak pamiętano o pozytywnych oszołomach, którzy/które lubią, gdy gra stanowi wyzwanie, a nie tylko przyjemną przejażdżkę. Przebywając w świecie nowego dziecka Ubisoftu powróciły wspomnienia nie z ostatnich przygód Agenta 47, a Deus Ex: Bunt ludzkości – pomijając inaczej umieszczoną kamerę. Głęboko wierzę, że irytujące mankamenty techniczne, które wymieniałem, powinny zostać usunięte wraz z kolejną łatką. Możecie więc spokojnie dopisać nowe przygody Sama do listy tytułów zasługujących na Wasz czas i pieniądze. Uniwersalność to największa zaleta Tom Clancy's Splinter Cell: Blacklist. Gra oferuje sporą swobodę w prowadzeniu rozgrywki i to do Was należy wybór. Osobiście podoba mi się takie podejście, bo sprawia, że za jakiś czas z przyjemnością powrócę na pokład Paladyna, a potem usunę z tego wirtualnego uniwersum, wszystko co tylko zdołam przy pomocy karambitu i bardziej wystrzałowych zabaweczek.

 

Uzupełnienie całej przygody może dla Was stanowić książka pt. Tom Clancy's Splinter Cell: Blacklist Aftermath (widać nie szkoda im miejsca na litery), autorstwa Petera Telepa. Niestety na razie nie wiadomo czy papierowa przygoda będzie dostępna na naszym rynku. Za wielką wodą premierę przewidziano na 1 października. Fabuła opowiada historię poszukiwań Igora Kasperova, właściciela największego oprogramowania antywirusowego na świecie. Czwarty Eszelon musi odnaleźć Kasperova zanim zrobią to mniej...delikatni ludzie. Natomiast w jednej z kolekcjonerskich edycji gry dostępny jest komiks Splinter Cell: Echoes, stanowiący pomost między Conviction, a Blacklist.

 

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Splinter Cell: Blacklist

Atuty

  • ilość możliwości usuwania wrogów
  • gra aktorska
  • oświetlenie
  • oprawa dźwiękowa

Wady

  • drobne, acz frustrujące błędy techniczne
  • co-op dodany na siłę
  • długość wczytywania danych
  • mało zróżnicowani przeciwnicy

Znów czas założyć gogle, by ocalić miliony, tym razem z większą dawką akcji i swobody w eksterminacji wrogów.

Łukasz Kucharski Strona autora
cropper