Nie do wiary: Komodo na koncercie metalowym
Zasadniczo wyróżniam cztery rodzaje muzyki - gra, nie gra, cicho i głośno. Wszelkie gatunki muzyczne latają mi koło kija, a już najbardziej muzyka popularna, powtarzana do znudu w stacjach radiowych. Fakt, wprawdzie poważam kilku artystów (np. Czesław Śpiewa) ale generalnie muzyki słucham od święta, a wynalazki pokroju ipodów czy innych "empetrójek" od zawsze były mi obce. Mam jednak jeden mały problem - muzyczną odwrotność w postaci mojej lubej.
Zasadniczo wyróżniam cztery rodzaje muzyki - gra, nie gra, cicho i głośno. Wszelkie gatunki muzyczne latają mi koło kija, a już najbardziej muzyka popularna, powtarzana do znudu w stacjach radiowych. Fakt, wprawdzie poważam kilku artystów (np. Czesław Śpiewa) ale generalnie muzyki słucham od święta, a wynalazki pokroju ipodów czy innych "empetrójek" od zawsze były mi obce. Mam jednak jeden mały problem - muzyczną odwrotność w postaci mojej lubej.
Efekt tego taki, że nagminnie dręczony jestem wszelkiej maści kawałkami z pogranicza metalu, gotyku (jest coś takiego? Jeśli źle napisałem to sorry) i innego rocka, ze wskazaniem na Tarję Turunen, Evanescence oraz Within Temptation. Tak się złożyło, że ta pierwsza rozpoczęła promowanie swojej nowej płyty i na koncertowy "pierwszy ogień" wybrała Polskę. Nie muszę chyba dodawać, że luba dostała na te wieści nosebleeda z ekscytacji? Nie mając szczególnie wyjścia, musiałem wybecalować odpowiednią kwotę i stawić się z nią we wczorajszy, chłodny wieczór pod Klubem Studio w Krakowie. Okolica swoją drogą podła, wszak to serce miasteczka studenckiego, gdzie "młodzież" zalega nawalona na każdej ławce, rozpala grilla gdzie tylko się da i zawodzi do późnych godzin nocnych w alkoholowym amoku.
Na szczęście lokal tylko z zewnątrz wyglądał tak obskurnie, wnętrze kryło całkiem przyjemną, choć niezbyt wielką salę. Pośród fanów metalu czułem się kapkę nieswojo, ale chyba w miarę dobrze udało mi się wtopić w tłum, eksponując tatuaż i robiąc groźne miny:). O ile pierwszy zespół supportujący rozpoczynający koncert sprawił się dość dobrze, tak drugi z wokalistką z pogranicza Lady Gagi i renifera zaczął mnie już zdecydowanie drażnić, choćby dlatego, że przesadził z czasem swojego występu (a chyba z 6 piosenek - szaleju się najedli?). Po łącznie blisko 2 godzinach w ciągle rosnącej temperaturze coraz ciaśniejszego pomieszczenia, na scenę wparowała wreszcie Tarja ze swoją ekipą. Rozkręcili przedstawienie wyjątkowo szybko i skutecznie. Na tyle, że wsiąkłem również ja. Tak, ja! Nie do wiary jak człowiekowi potrafi się udzielić atmosfera podobnego wydarzenia. Doszło więc do sytuacji, kiedy wraz ze wszystkimi skakałem, darłem japę i robiłem rękami "koty" (ten taki znak palcem wskazującym i małym:), choć zarzekałem się, że będę stał jak słup soli. Masakra!
Wokalistka niezwykle mocno produkowała się na scenie, co rusz wchodząc w jakiś rodzaj interakcji z publicznością. Czadu dał również szalony perkusista, niejako Mike Terrana. Choć gość ma na karku 50 lat i powierzchowność prosiaka, pałkami krzesał na perkusji iskry, co rusz popisując się niesamowitymi sztuczkami, których działania cieżko mi zrozumieć, choćby żonglowanie pałeczkami bez przerywania gry. Jego solowa wariacja w temacie Wilhelma Tella wprawiła publikę w jakiś rodzaj ekstazy, czemu trudno się dziwić. Choć występ byłej gwiazdy Nightwish trwał blisko 2 godziny, większości wciąż było mało. I mnie również, serio.
I choć muzyka jako taka w dalszym ciągu mnie nie kręci, a radio w samochodzie milczy jak zaklęte, tak powoli zaczynam rozumieć fenomen zjawiska koncertowego szaleństwa. Bo nie liczą się muzyczne gusta tylko dobra zabawa. Zwłaszcza w towarzystwie ukochanej osoby.