Castlevania: LoS - moim zdaniem
Na targach GamesCom niemalże doszło do rękoczynów w sprawie testowania Castlevanii - jak się okazało, Komodo miał zająć się przekrojowo cały line-up'em Konami. Jako, że miałem masę swoich obowiązków, odpuściłem kwestię, oczywiście upewniając się u Ściery, że recenzja gry będzie oczywiście moja - gdyż tematem tym (poza DS) zajmuje się w PE od jakiś 12 lat i recki Symphony of the Night*. Z pewnych przyczyn i związanych z nimi problemem logistycznym, recenzję napisał nie Komodo, nie ja, tylko Majk. Tematu jednak nie miałem zamiaru odpuścić, gdyż nie zgadzam się z oceną, jak i niektórymi rzeczami z recenzji - pomyslałem więc o blogu...
Na targach GamesCom niemalże doszło do rękoczynów w sprawie testowania Castlevanii - jak się okazało, Komodo miał zająć się przekrojowo cały line-up'em Konami. Jako, że miałem masę swoich obowiązków, odpuściłem kwestię, oczywiście upewniając się u Ściery, że recenzja gry będzie oczywiście moja - gdyż tematem tym (poza DS) zajmuje się w PE od jakiś 12 lat i recki Symphony of the Night*. Z pewnych przyczyn i związanych z nimi problemem logistycznym, recenzję napisał nie Komodo, nie ja, tylko Majk. Tematu jednak nie miałem zamiaru odpuścić, gdyż nie zgadzam się z oceną, jak i niektórymi rzeczami z recenzji - pomyslałem więc o blogu...
Nie mam tutaj zamiaru brać pod lupę tekstu z PE, ani też pisać alterantywnej recenzji. Chciałem po prostu wyrazić swoje zdanie - zdanie fana uwielbiającego serię, który na Lords of Shadow czekał niczym wilk na Czerwonego Kapturka. Miała pojawić się, miałem odłożyć wszystko na bok i po prostu pożreć doszczętnie, ogryzając wszystkie kostki, czyli odnajdując najtajniesze secretsy i zaliczając grę na standardowe ponad 100%. Na wstępie ukrócę wszelkie jojczenie hardcore-old-schoolowców, odnośnie tego, że to jest God of War, a nie Castlevania. Bzdura! Tudzież obowiązkowy, rutynowy przekąs okraszony plecieniem frazesów. Chyba, że ktoś tutaj naprawdę oczekiwał produkcji klasy AAA, w której zafundują nam widoczek z boku i klasyczne rozwiązania, a jedyną różnicą w stosunku do klonów Castlevanii z DS'a będzie grafika 3D - w takim razie gratuluje rozsądku.
Nie ukrywam, że obawialem się o losy Castlevanii, bo choć na trailerach prezentowała się kozacko, to jednak faktycznie mocno wiała... nie, nie "sandałem z maaasłeeem", tylko faktycznie Bogiem Wojny. Zdawało się, że rozgrywka będzie jeszcze bardziej liniowa, niż w Lament of Innocence, na szczęście pierwsze wieści z testów napawały optymizmem. Gdy wreszcie pojawiła się gra, wyszło na jaw, że daleko odbiega od prowadzącego nas za rączkę, prostą drogą GoW. I nie tylko dlatego, że jest od niego trzy razy dłuższa, ani też dlatego, że momentami kopiuje (i to udanie!) rozwiązania z innych gier - jak choćby Shadow of the Colossus.
Rozgrywka. Castlevania zawsze łączyła w sobie platformówkę z nawalanką, dokładając często do tego jednak sporo eksploracji oraz elementów RPG. Walki rozwiązano więc wedle aktualnych standardów, które wytyczyły gry takie jak God of War. Wszystko jednak idzie w zgodzie z duchem serii, prezentując szereg smaczków dla koneserów (oręż dodatkowy - sztylety, buteleczki z wodą święconą, specjale z wykorzystaniem wizytówkowego krzyża itd.). Do całości dołożono jakże istotną, charakterystyczną kwestię - wspaniały, zróżnicowany bestiariusz (każdy przeciwnik ładnie opisany, włącznie z odpornością i wrażliwością na daną broń), z całą plejadą bossów, nierzadko naprawdę kozackich (vide spotkanie z Lord of Lycans). W odróżnieniu jednak do GoW, nie samą walką Castlevania żyje - co to, to nie! Jest tutaj naprawdę sporo elementów platformowych - dość powiedzieć, że niejednokrotnie trafimy na etap, w którym zabijamy tylko jednego wroga, a resztę zabawy poświęcamy na skoki, akrobacje i rozwiązywanie puzzli, z których niektóre czasami potrafią stanowić naprawdę niezłą zagwozdkę. Eksploracja nie jest może tak rozbudowana, jak w ostatnich częściach, ale też nie porównujmy tego do GoWa i innych slasherów. Nie ma latania w te i nazad po całym zamku, gdyż w zgodzie z obowiązującymi trendami, backtracking został tu odpowiednio ograniczony. Niemniej jednak na każdej z plansz mamy całkiem zręcznie pochowane secretsy, nierzadko jako odrębne lokacje - czyli nie leżące przysłowiowe "3 kroki od drogi" głównej. Jakby tego było mało, nasza postać rozwija się i zdobywa dodatkowe umiejętności, pozwalające dostać się w niedostępne wcześniej rejony. Pod tym względem grze jest po stokroć bliżej do DarkSiders (świetny tytuł, który przeszedł bez echa - ale bardo polecam!!!), a nie God of War. Lords of Shadow naprawdę warto skończyć dwa razy, odnajdując wszystkie, lub chociaż większość "znajdziek" (i to stanowiących wartościowe bonusy dla postaci, a nie rozwiązane na zasadzie "masz 1000 orbów, złap je wszystkie").
W dodatku całość podana jest w fantastyczny, filmowy sposób - w końcu w grze palce maczało Kojima Productions, więc chyba każdy dobrze wie, czego tu można się spodziewać. No - może do końca nie wie, ale ma gwarancje tego, że wydarzenia zostaną przedstawione z epickim rozmachem, przedstawiona historia okraszona zostanie wspaniale wyreżyserowanymi wstawkami, nadając temu tytułowi naprawdę potężnej mocy. W dodatku jestem pełen podziwu, ileż to assetów musiało zostać przygotowanych na potrzeby tej produkcji. Dość powiedzieć, że na X360 nie zmieszczono się na DVD i gra wyszła na dwóch płytach (uciążliwe, gdy jesteśmy już na drugim dysku i chcemy wrócić do wcześniejszego etapu, bo zyskaliśmy moce pozwalające nam pokonać przeszkodę blokującą dostęp do jakiegoś skarbu). Mamy tutaj fantastycznie zróżnicowane plansze i az miło na to wystko choćby popatrzeć... Szczególnie z punktu widzenia fana serii, kiedy przed oczami malują nam się nowe wydania charakterystycznych miejscówek, jak choćby Clock Tower, czy też zamek wampirów - chyba najbardziej urzekający, jaki kiedykowliek widziałem.
Nie ukrywam, że jako fan serii jestem Lords of Shadow wprost zachwycony. Faktycznie, przydałby się np. jakiś system demonów wspierających gracza (Innocent Devils - to, co było najlepsze w Curse of Darkness), czy też rozbudowany ekwipunek, z różnorodnymi zbrojami i orężem. Nie odczuwa się jednak takich braków - LoS ma swój charakter i jako całość jest wspaniale zmontowana. Polecam zarówno fanom serii (za wyjątkiem ortodoksów), jak i osobom, które Castlevanii nie znają. Dodatkowo też zasugeruję, by od razu odpalić na hard, by wszelkie trials i brakujące secretsy połapać na stopniu "Paladyn", pozwalajacym zaliczać poszczególne etapy na 110%.
To Castlevania nowej generacji, z całą pewnością najlepsza spośród wszystkich edycji 3D - i lepiej przygotować się psychicznie na to, że tak teraz będą wyglądały gry spod tego znaku. Albo to akceptujemy, albo niczym zgorzkniały tetryk wracamy do piwnicy odkurzyć zabytkowe sprzęty, ooddając się kontemplacjom old-schoolu... Bo takiej gry, jak River Raid, czy Miecze Valdgira już nigdy nie będzie. Nigdy. I z taką dedykacją podpinam genialny utworek Świetlików z idealnie pasującym tu wokalem Bogusia Lindy.
Kali
Ocena: 9
Zaiteresowane osoby odsyłam także do jednej z wcześniejszych audycji Gramitacji, gdzie udzielałem się przy recenzji na antenie radia.
Gramitacja - audycja z recenzją Castlevania: LoS
* Swoją drogą - recenzja Castlevania: Symphony of the Night pojawiła się u nas... trzykrotnie:). Na samym początku PE recenzent (Piotrek - jeżeli ktoś pamięta) zabrał się za japońską wersję i nie rozumiejąc większości gry wystawił grze szalenie niską ocenę w malutkiej recenzji (1/3 strony, ocena 2/5 bodajże). Po mojej interwencji Ściera zgodził się na nową, całostronicową recenzję, którą napisałem do bodajze PE#9, z oceną 9/10. A póżniej jeszcze przyszła recka w dziale Gier Bez Tektury, gdy pojawiła się wersja na XBLA i PSN. Wychodzą więc łącznie trzy recenzje Symphony of the Night:). Rekord w historii PE?