hamburGIER: Chyba wiemy dlaczego Killzone 3 sprzedało się tak przeciętnie... [ankieta]

Gry
1206V
hamburGIER: Chyba wiemy dlaczego Killzone 3 sprzedało się tak przeciętnie... [ankieta]
VergilDH | 07.07.2011, 13:39
PS3

Już od pierwszej zapowiedzi, trzecia część serii Killzone, nad którą od lat pieczę sprawuje ekipa Guerrilla Games, wydawała się stanowić kolejny, niemalże milowy krok w kierunku dominacji PlayStation 3 na konsolowym rynku. Przepiękna oprawa graficzna widoczna na wszystkich publikowanych przed premierą materiałach, szła w parze z szumnymi obietnicami deweloperów, wedle których mieliśmy mieć do czynienia z tytułem zdolnym poprawić wszystkie błędy popełnione przez okazji prac nad poprzednikiem. Olbrzymie mapy, zróżnicowane środowisko oraz rozbudowana, dorosła warstwa fabularna, która miała pokazać Higów od bardziej ludzkiej strony, to tylko niektóre przykłady pewności siebie twórców. Niestety, coś poszło nie tak, a produkcja okazała się być finansowym niewypałem, sprzedając się w łącznej liczbie 1,6 mln egzemplarzy na całym świecie. Dlaczego tak się stało? Warto na chwilę się przy tym zatrzymać i solidnie zastanowić. NIE CHCESZ PSUĆ SOBIE ZABAWY Z GRĄ? NIE CZYTAJ! SPOILERÓW JAK MRÓWKÓW!Już od pierwszej zapowiedzi, trzecia część serii Killzone, nad którą od lat pieczę sprawuje ekipa Guerrilla Games, wydawała się stanowić kolejny, niemalże milowy krok w kierunku dominacji PlayStation 3 na konsolowym rynku. Przepiękna oprawa graficzna widoczna na wszystkich publikowanych przed premierą materiałach, szła w parze z szumnymi obietnicami deweloperów, wedle których mieliśmy mieć do czynienia z tytułem zdolnym poprawić wszystkie błędy popełnione przez okazji prac nad poprzednikiem. Olbrzymie mapy, zróżnicowane środowisko oraz rozbudowana, dorosła warstwa fabularna, która miała pokazać Higów od bardziej ludzkiej strony, to tylko niektóre przykłady pewności siebie twórców. Niestety, coś poszło nie tak, a produkcja okazała się być finansowym niewypałem, sprzedając się w łącznej liczbie 1,6 mln egzemplarzy na całym świecie. Dlaczego tak się stało? Warto na chwilę się przy tym zatrzymać i solidnie zastanowić. NIE CHCESZ PSUĆ SOBIE ZABAWY Z GRĄ? NIE CZYTAJ! SPOILERÓW JAK MRÓWKÓW!

Słówko o korzeniach serii...

Dalsza część tekstu pod wideo



Według mnie, niemal w stu procentach odpowiedzialność za taki, a nie inny obrót spraw bierze kampania przeznaczona dla pojedynczego gracza. Tak się bowiem składa, że miałem „przyjemność” uczestniczyć w konflikcie Vekta – Helghan zaledwie kilka dni temu, toteż moje wrażenia spisywane są niejako „na świeżo”. Fakt, wielu graczy zakupiło ten tytuł tylko i wyłącznie dla trybu multiplayer, jednak nie ma co ukrywać, że w tym wspaniałym uniwersum tkwi niewyobrażalnie ogromny potencjał, o czym świadczy chociażby szczegółowy opis wojennej historii napisany jakiś czas temu Zeratula, którego pierwszą część znajdziecie w tym oto miejscu. Niestety, twórcy nie wykorzystali go nawet w najmniejszym stopniu i choć w pierwszej odsłonie cyklu wydanej na PlayStation 2 można było przeboleć ich lekceważący stosunek do wydarzeń, które starali się nam opowiedzieć, tak w kolejnych sprawy miały się odrobinę inaczej. A co mi tam, pal licho, że w „dwójce” mieliśmy do czynienia z niesamowicie sztucznymi postaciami, o których nie wiedzieliśmy praktycznie nic, a i warstwa fabularna kulała niestety na całej linii, niespecjalnie wzbudzając u osób dzierżących pady dreszcz podniecenia. Inna sprawa, że nawet niezbyt zróżnicowane scenerie, do odwiedzenia których zostaliśmy zmuszeni, można im było wybaczyć, gdyż Killzone 2 stanowił niebywały powiew świeżości, wnosząc sporo nowego do dosyć skostniałej mechaniki ówczesnych FPS-ów. Warto również pamiętać, że Ci, którzy mieli okazję pobawić się odrobinę z pierwszą odsłoną cyklu, mieli choćby mgliste pojęcie na temat tego, kim jest Visari, Templar czy chociażby Rico. W trzeciej produkcji (pomijam Killzone: Liberation wydane na PlayStation Portable) okraszonej tym charakterystycznym logo, Guerrillasi przeszli jednak samych siebie.

W dalszej części niniejszego wywodu nie obędzie bez spoilerów, toteż jeśli nie macie ochoty na psucie sobie zabawy z grą, nie czytajcie!





Grę rozpoczynamy w skórze Helghasty i pierwsze kilka minut nastraja naprawdę optymistycznie. Świat obserwowany oczyma ukrytymi za świecącymi krwistą czerwienią goglami robi fenomenalne wrażenie i daje nadzieję na to, że kolejne fragmenty tego tytułu zdołają utrzymać równie solidny poziom. Niestety, chwilę później możemy ujrzeć na własne oczy wstęp do tej fabularnej papki, mówiącej nam o tym, iż Jorhan Stahl reprezentujący sektor prywatny, odpowiedzialny za uzbrojenie oraz Admirał Orlock, który dowodził wojskami Helghanu, próbują przejąć przewodnictwo nad „synami i córami” tej planety. Nie wiem jak Was, ale mnie do szewskiej pasji doprowadzały filmy podpisane „Pół roku później”, które po kilku minutach przechodziły we wstawki, których akcja rozgrywała się „Pół roku wcześniej”. Wprowadza to niepotrzebny chaos i sprawia, że gracz tak naprawdę nie ma zielonego pojęcia, kiedy mają miejsce wydarzenia, w których przychodzi mu uczestniczyć. Jakby tego było mało, w jeden z misji tracimy kontakt z Rico, który po jakimś czasie (to było pół roku później, czy wcześniej?) ratuje nam życie, pojawiając się ni stąd, ni zowąd, jako dowódca militarnej grupy ochrzczonej mianem „Renegatów”, mającej do dyspozycji czołgi, latające pojazdy, amunicję, uzbrojenie i wszystko, o czym mógłby pomarzyć żołnierz mający stały dostęp do bazy, wciąż wysyłającej mu zaopatrzenie. Nie pytajcie mnie nawet kim oni są, ani skąd wzięli cały ten ekwipunek. Inna sprawa, że pomimo, iż po wydarzeniach z części drugiej, na Helghanie pozostała zaledwie garstka ocalałych Vektaninów, niektóre starcia przeradzają się w regularne bitwy, a bierze w nich udział ciężka artyleria oraz wspomniane wcześniej wehikuły. Jakby tego było mało, w ręce wojsk Vekty wpadną również mechy, siejące spustoszenie w szeregach wroga. Że niby to ma być prawdziwa partyzantka? Aha.

Kim wy jesteście do cholery?




Pozwólcie, że popastwię się jeszcze trochę nad bohaterami. Rico już znacie, toteż doskonale zdajecie sobie sprawę z tego, że jego przeszłość i powody, dla których nabrał takich, a nie innych cech charakteru, pozostają prawdziwą zagadką. Co jednak powiecie na to, że pojawia się tutaj niejaka Jammer, którą na pewno kojarzycie z przedpremierowych materiałów i pomimo, że na pewno nie odgrywa epizodycznej roli, twórcy nawet nie spróbowali swoich sił w daniu graczom odpowiedzi na pytanie „Kto to jest, do licha”? Oprócz tego mamy tu również Seva - jednoosobową armię w roli naszego protagonisty oraz kapitana Narville’a, będącego tchórzem jakich mało, bojącego się wystawić choćby czubek nosa zza rogu. Nagle jednak coś w nim pęka i posyła wszystkie swoje siły na niemalże samobójczą misję. To się nazywa prawdziwy dowódca.

Patrzcie, to rozwala czołgi!




Na koniec warto również wspomnieć o zróżnicowanych zadaniach. Po pierwsze, około 1/3 moich wspomnień z Killzone 3 to emocjonujące sekwencje na szynach (nawet ostatnia walka została w taki sposób zrealizowana), które same w sobie w sumie nie są złe, jednak surfując po Sieci często spotykałem się ze stwierdzeniem, iż nie była to najlepsza decyzja podjęta przez twórców. Oprócz tego, znalazło się tu również miejsce na misję „skradankową”, której akcja rozgrywa się w Helghańskiej dżungli. Do momentu, w którym nie zostaniemy wykryci, wszystko wydaje się działać jak w szwajcarskim zegarku – headshoty padające z cichutkiej broni są niezwykle soczyste, przeciwnicy wydają się być niezwykle czujni, a krycie się w trawie jeszcze bardziej potęguje poczucie konieczności pozostawania w cieniu. Kiedy jednak zostaniemy zauważeni, a Higi wypuszczą w powietrze flarę, odkrywamy prawdziwy potencjał dzierżonego przez nas gnata. Ta niepozorna pukawka bowiem, której cechą charakterystyczną jest nieskończona(!) amunicja, potrafi zadawać obrażenia porównywalne z CKM-em, posyłając do piachu nie tylko elitarne, diabelnie szybkie i wyposażone w nóż (skojarzenia z ostrzem Asasynów jak najbardziej na miejscu) jednostki piechoty, ale również stacjonarne wieżyczki strzelnicze czy drony! Wszystko to sprawiło, że chowanie się w wysokiej trawie bardzo szybko sobie odpuściłem, siejąc pożogę w zastępach przeciwników. A chyba nie taki był zamysł dewelopera.

Jest źle?




Co by jednak nie mówić, jeśli tylko przymknąć oko na wady, w Killzone 3 gra się naprawdę przyjemnie. Strzelanie jest niesamowicie grywalne, grafika jest cudowna, efekty specjalne potrafią wprawić w zdumienie nawet najbardziej zatwardziałych przeciwników konsol, a zróżnicowane środowisko sprawia, że przez te 6 (no właśnie…) godzin potrzebne na ukończenie kampanii, nie nudzimy się ani przez chwilę. Głównym powodem niechęci niektórych graczy wobec tego tytułu jest jednak koszmarnie denna (nie bójmy się użyć tego słowa) warstwa fabularna, katastrofalnie sztuczni bohaterowie i pseudo-zróżnicowane misje, z których lwią część stanowią tak zwane „celowniczki”. Punkt kulminacyjny moje negatywne emocje napotkały w momencie, w którym po puszczeniu całego Helghanu z dymem, z ust Seva padły słowa: „Jezu, ile tam było ludzi”, po czym ujrzałem napisy końcowe. Gdybym miał ocenić tę produkcję, za grywalność i udźwiękowienie dałbym jej wysoką dziewiątkę, udźwiękowieniu przyznałbym notę rzędu solidnej ósemki (kto wpadł na pomysł, by zrezygnować z tak charakterystycznego motywu przewodniego?), a fabule wystawiłbym bardzo słabe 5+. Mam nadzieję, że Guerrillasi wyciągną z bardzo umiarkowanego „sukcesu” tej produkcji należyte wnioski i zastanowią się nad przyszłością swej marki. Czarnulkowego Halo bowiem do tej pory nie udało się im dostarczyć.


Źródło: własne

Komentarze (66)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper