Final Symphony - obszerna relacja
Symfoniczne koncerty muzyki z gier, choć na dobre zagościły w repertuarach światowej klasy orkiestr, wciąż dla wielu graczy pozostają egzotyczną ideą, na której realizację mogą sobie pozwolić nie mniej egzotyczni Japończycy. Nie jest to myślenie do końca błędne; to właśnie mieszkańcy KKW jako pierwsi zamienili siermiężne syntezatory na instrumenty klasyczne, a domowe zacisze na koncertowe sale. A Stany Zjednoczone?
Ogromny rynek zbytu, bardzo mocna świadomość gier komputerowych, więc i pewnie spory popyt na podobne imprezy. To również jest dobry trop; przecież właśnie tam powstała seria koncertów Video Games Live, stawiających na równi muzykę oraz wizualne fajerwerki. Tymczasem Stary Kontynent w tej dziedzinie już dawno wyzbył się kompleksów, rok w rok serwując wychowanym na grach melomanom wydarzenia muzyczne z najwyższej półki. Nie ma co patrzeć na Japonię, skoro już za Odrą można uczestniczyć w koncertach Symphonic, skrupulatnie budowanym synonimie Jakości przez duże J.
Pomysłodawca cyklu, Thomas Böcker, jako pierwszy na świecie postanowił ograniczyć element gier do niezbędnego minimum, stawiając przede wszystkim na muzykę. Żadnych efektów specjalnych, synchronizacji audiowizualnych, zamiast tego najlepsze orkiestry i najmocniejsze aranżacje. Idea rozwijana z każdą kolejną produkcją Böckera najokazalej wypadła podczas Symphonic Fantasies. 4 potężne, dochodzące do 20 minut suity w nietuzinkowy sposób łączące różne utwory z repertuaru czołowych japońskich kompozytorów jak nigdy przedtem przybliżyły muzykę z gier do muzycznego Panteonu. Symphonic Legends oraz Symphonic Odysseys, pozostające w tym duchu poprzednika, tylko potwierdzają wcześniejszą tezę. Tak dochodzimy do Final Symphony, zwieńczenia 10 lat pracy Thomasa Böckera i, jak możemy się jedynie domyślać, ostatniej odsłony serii Symphonic. Zapowiedziany na 11 maja 2013 w Stadthalle Wuppertal już od pierwszych informacji wzbudził spore emocje, przede wszystkim za sprawą repertuaru. Dwugodzinny materiał przygotowany ekskluzywnie dla tego wydarzenia dotyczył wyłącznie VI, VII i X odsłony serii Final Fantasy, dla wielu stanowiących muzyczne magnum opus Nobuo Uematsu (VII w szczególności). Zainteresowanie ze strony graczy okazało się na tyle duże, że producenci postanowili zorganizować kolejne dwa koncerty, z czego jeden w Londynie. Niemiecka, premierowa odsłona miała jednak dodatkowy atut – gościa honorowego w postaci Mashashiego Hamauzu oraz wspomnianego wcześniej Uematsu. To właśnie w tym wydarzeniu miałem przyjemność uczestniczyć.
Koncerty Böckera wygrywają aranżacjami. Nie ma tutaj oczywistych nawiązań do gry w postaci, dajmy na to, wyraźnej korelacji między kolejnością utworów a postępami w rozgrywce czy dosłownych instrumentalizacji. Mamy natomiast zabawę konwencją, dialog ze słuchaczem, nierzadko pełny subtelnych odniesień do oryginalnych kompozycji. Samo ich wyłapywanie i doszukiwanie się w nich zamysłu autora sprawia nie lada frajdę. Uczestnicząc w sztokholmskim Symphonic Fantasies, dobrze zaznajomiony z wcześniej wydaną płytą, byłem niestety pozbawiony tych przyjemności. Oczywiście nadal bardzo miło było zobaczyć i usłyszeć to wszystko na żywo, ale krzywda, jaką sobie nieopacznie wyrządziłem, była niezbywalna. Tutaj, w wypełnionej po brzegi sali wuppertalskiej opery sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Wiedzieliśmy jedynie pobieżnie czego możemy się spodziewać, resztę podpowiadała wyobraźnia wespół z wybujałymi wymaganiami. Nie wdając się zanadto w szczegóły (być może niektórzy z was wybierają się na londyński występ) aranżacje w niczym nie odbiegają od najlepszych produkcji Böckera, ponownie podnosząc poprzeczkę na, zdawałoby się, nieosiągalne wyżyny. Odpowiedzialni za wieczorne suity artyści (znani z poprzednich gal Jonne Valtonen, Roger Wanamo oraz gościnnie Masashi Hamauzu) doskonale rozwinęli wcześniej już stosowane patenty, łatwo jednak odnieść wrażenie, że zdążyli po drodze pozbyć się wszelkich hamulców i poszli na całość. Final Fantasy VI – Symphonic Poem: Born with the Gift of Magic, pierwsza po uwerturze aranżacja sprowadza na przykład całą historię z gry do osobistego konfliktu między protagonistką a głównym adwersarzem. To 18 minut "walki" ich głównych motywów (Terra's Theme, Kefka), inteligentnie przeplatanej melodiami wspólnymi dla obu bohaterów (Esper World, Metamorphosis). Utrzymująca w ciągłym, niemalże męczącym napięciu, nieprzewidywalna i z fantastycznie mocnym finałem kompozycja zamyka w sobie wszystko, co stanowi kluczowe elementy oryginalnej ścieżki. Roger Wanamo stworzył aranżację kompletną, bez słabych czy niepotrzebnych momentów, której jedynym mankamentem jest czas trwania, w zestawieniu z gwoździem programu (Final Fantasy VII) śmiesznie krótki.
Trudno w podobnym detalu opisać mi kolejną suitę, Final Fantasy X – Piano Concerto; oryginalnego materiały nie znam ani z oficjalnie wydanej ścieżki ani z samej gry. Pozbawiony balastu emocjonalnego mogę za to spojrzeć na popisy aranżerskie Masashiego Hamauzu i Rogera Wanamo z innej perspektywy. Obracająca się głównie wokół To Zanarkand kompozycja, atmosferą znacznie lżejsza od poprzedniej dobrze rozłożyła napięcie całego koncertu. Inne podejścia japońskiego kompozytora, bardziej stonowane, bez tylu zwrotów akcji i huśtawek napięcia również było miłą odmianą. Zasiadający przy fortepianie Benyamin Nuss, solista często zaangażowany w twórczość Böckera, również i tym razem spisał się na medal, sprawnie prowadząc muzyczny dialog z publicznością, który niestety umykał mi w szczegółach. Na szczęście z trzecią, finałową suitą nie miałem już podobnych problemów.
Duży, symfoniczny koncert muzyki z gier bez choćby szczątkowej obecności Final Fantasy to rzadkość, ale na koncert Final Fantasy bez Final Fantasy VII mogą pozwolić sobie wyłącznie Japończycy. Tego oczekują fani, do tego przyzwyczaił ich Video Games Live, Play! A Video Games Symphony i Distant Worlds. One Winged Angel, Aeris' Theme czy Main Theme to obowiązkowe pozycje w każdym repertuarze liczących się w świecie (czyt. będących w stanie zarobić na siebie) koncertów poświęconych grom. Z drugiej strony dopiero przy okazji Final Symphony zdecydowano się poświęcić tak wiele czasu i uwagi dla "siódemki". Final Fantasy VII – Symphony in Three Movements, cała druga połowa majowego koncertu, mimo monumentalnych rozmiarów (ponad 40 minut!) wciąż zachwyca precyzją narracji. Mając do dyspozycji tyle czasu Jonne Valtonen mógł swobodnie rozwinąć wszystkie ważniejsze muzyczne wątki gry, bez potrzeby skupiania się tylko na jednym wybranym (jak to było w przypadku FFVI). Rozbita na 3 rozdziały suita to emocjonalny rollercoaster. Raz publika tkwiła w bezruchu, nabożnie wyczekując kolejnych taktów, by chwilę później hamować łzy w najbardziej wzruszających momentach. Wielbiciele Final Fantasy VII nie mogli sobie wymarzyć bardziej dojrzałego potraktowania ich ulubionej ścieżki.
Rozmazane maskary, gromkie brawa i owacje na stojąco – tak publika żegnała Sinfonie Orchester Wuppertal. Final Symphony ma w sobie wszystko, czym produkcje Boeckera zachwycały do tej pory, bez problemu dźwigając presję poprzednich koncertów Symphonic. To doskonała pozycja dla wszystkich kojarzących na wyrywki twórczość Nobuo Uematsu, zarówno w oryginale jak i wiernych aranżacjach, którzy chcą poznać muzykę z Final Fantasy na nowo. Nie ma lepszej alternatywy.
Arkadiusz Haratym
Przeczytaj również
Komentarze (15)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych