Król rozrywki – recenzja filmu
Do Króla rozrywki podchodziłem ze sporymi obawami, jak zresztą do każdego musicalu. Zawsze powtarzam bowiem, że jeśli jest jakiś gatunek filmów, za którym nie przepadam, to właśnie musicale. Co jest o tyle zabawne, że po seansie niemal zawsze jestem zadowolony, że spędziłem w ten sposób czas. Nie inaczej jest w przypadku dzieła Michaela Graceya.
Fabuła oparta została o prawdziwą historię P.T. Barnuma, który po utracie pracy postanowił w końcu zrealizować swoje marzenie o tym, by zostać kimś sławnym i cenionym. W tym celu założył on duży cyrk, do którego zatrudnił sporo wyrzutków społeczeństwa, dziwaków wytykanych palcami i spotykającymi się znacznie częściej z szykanami niż tolerancją.
Jak łatwo się więc domyślić, Król rozrywki jest pochwałą różnorodności, mówi o tym, że każdy z nas, niezależnie od tego, kim jest, co robi i jak wygląda jest wyjątkowy i ma prawo nie tylko być członkiem społeczeństwa, ale też marzyć. Sporo czasu poświęca się tu temu, że inność zawsze budzi w ludziach strach, który prowadzi często do okropnych rzeczy. Niektórzy wręcz budują całą swoją tożsamość w kontrze do tego, kogo akurat uważają za gorszego od siebie. To na szczęście nie wszystkie przemyślenia, jakie serwują twórcy. Dodatkowo zauważają, że krzywda, której ktoś doświadcza może być z jednej strony siłą, która napędza do osiągnięcia czegoś wielkiego, z drugiej bardzo łatwo może przerodzić się w kompleksy, których zaspokojenie zaślepi i ogłupi. Marzenia zaś, jeśli ich nie kontrolować, szybko potrafią zmienić się w obsesję, która skrzywdzi inne osoby. Te ostatnie wątki niesie na swoich barkach Hugh Jackman, który sprawdza się doskonale i jako wizjoner i jako niezbyt sympatyczny gość, którego działania są moralnie wątpliwe. W sumie fajnie, że w którymś momencie, dość nieoczekiwanie, rozsądniejszą postacią okazuje się być Phillip Carlyle, w którego wcielił się Zac Efron. Chociaż i on nie jest wolny od zakodowanych przez społeczeństwo uprzedzeń i mechanizmów. Na drugim planie dobrze sprawdzają się też Rebecca Ferguson oraz zjawiskowa Zendaya.
A wszystko to opowiedziane jest w rytm bardzo dobrze napisanych i zaaranżowanych piosenek. Co najmniej jedna z nich może stać się prawdziwym hitem (This is me), aczkolwiek nie zdziwiłbym się, gdyby i inne – zwłaszcza Never enough – były często słuchane przez ludzi po wyjściu z kina. Nic w tym w sumie dziwnego, skoro piosenki napisali ludzie odpowiedzialni za La La Land. Numery taneczne towarzyszące wykonywanym utworom są odpowiednio energetyczne, widowiskowe i kolorowe. Chociaż zdarzają się tu niekiedy dłużyzny, Król rozrywki generalnie jest filmem utrzymanym w świetnym tempie, pełnym życia i pozytywnych emocji.
Można by się oczywiście przyczepić, że niektóre wątki mają nie do końca satysfakcjonujące rozwiązanie. Zwłaszcza pewne zachowanie P.T. Barnuma względem obsady cyrku, moim zdaniem, powinno było spotkać się ze znacznie większymi i poważniejszymi konsekwencjami. Inni z kolei będą zarzucać, że produkcja ta cierpi na nadmiar patosu, cukierkowatości i momentami przeradza się w kicz. I będą mieć w tym trochę racji. Król rozrywki dostarcza jednak bardzo pozytywnych wrażeń, autentycznie potrafi poprawić humor. Wydaje mi się, że jego mądre przesłanie, nawet jeśli trochę za bardzo posłodzone, powinno się przydać w tych popapranych czasach, w których przyszło nam żyć.
Atuty
- Świetnie napisane i zaaranżowane piosenki;
- Pozytywny wydźwięk;
- Aktorstwo;
- Tempo i energia
Wady
- Kilka dłużyzn;
- Nie do końca satysfakcjonujące rozwiązanie kilku wątków;
- Momentami popada w kicz
Król rozrywki jest w sumie zaskoczeniem: to przyjemny, podnoszący na duchu musical dla całej rodziny.
Przeczytaj również
Komentarze (15)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych