M jak morderca – recenzja filmu
Wiadomo, że Hollywood prezentuje co roku w kinach sporo gniotów. Co jakiś czas trafiają się jednak produkcje, które każą zadać dwa ważne pytania. Po pierwsze, jakim cudem to coś nie trafiło od razu na DVD (lub do serwisów streamingowych). Po drugie, co w tej szmirze robi taki aktor jak Al Pacino? Idealnym tego przykładem może być M jak morderca.
Wszystko zaczyna się, gdy detektyw Will Ruiney zostaje przydzielony do sprawy tajemniczego morderstwa. Na miejscu zbrodni znajduje nie tylko trupa, ale też fragment popularnej gry w wisielca. Wszystko wskazuje zatem na to, że w mieście pojawił się seryjny morderca. W związku z tym policja ściąga z emerytury weterana i byłego partnera Ruiney’ego, Raya Archera. W rozwikłaniu sprawy pomagać im będzie dziennikarka Christi Davies, która planuje opisać, jak naprawdę wygląda praca policjanta.
Przyznam szczerze, że jedyny porównywalny zawód, jaki spotkał mnie po filmie z udziałem Ala Pacino miał miejsce prawie dziesięć lat temu, w związku z Zawodowcami Jona Avneta (grał tam jeszcze Robert De Niro). Tak samo jak tamta produkcja, M jak morderca jest – w sumie chyba nawet w o wiele większym stopniu – prawdziwym festiwalem absurdów i nielogiczności. Nic się tu praktycznie nie trzyma kupy, nic nie ma sensu. Brak też czegokolwiek intrygującego, fabuła oferuje schemat za schematem, sprawiając – a nie sądziłem, że to możliwe – że tematyka związana z pościgiem za seryjnym mordercą jest niemożebnie wręcz nudna. Nie ma tu żadnego napięcia, żadnej tajemnicy, żadnego oryginalnego czy ciekawego pomysłu. A jakby tego było mało widz dostaje wprost kuriozalne zakończenie, które de facto unieważnia wszystko, co wcześniej oglądał. Wygląda trochę na to, że nikt nie spojrzał na scenariusz M jak morderca krytycznym okiem. Może wszyscy uznali, że gdyby chcieć go poprawić, należałoby zacząć w zasadzie od początku, a nie było czasu? Coś nieprawdopodobnego.
Na dodatek wszystko jest utrzymane niemal w takiej samej tonacji. Twórca filmu, Johnny Martin, udowodnił, że jest bardzo niekompetentnym reżyserem. Każdą scenę kręci w taki sam sposób, nieważne, czy to pogadanka dwóch starych kumpli, akcja, strzelanina, czy odkrycie ważnego tropu. Film jest całkowicie pozbawiony emocji, co kładzie w zasadzie każdy (może poza jednym czy dwoma, które są odrobinę, ale dosłownie odrobinę lepsze) potencjalnie interesujący moment. Sprawia to też, że aktorzy, nawet gdyby chcieli, nie są w stanie „sprzedać” nawet jednej linijki dialogu. Oczywiście, jak już wspomniałem, najbardziej boli mnie udział w tym przedsięwzięciu Ala Pacino. Ten wielki aktor musi zdawać sobie sprawę z tego, w czym występuje, przez większość filmu ma zresztą minę jakby marzył wyłącznie o końcu zdjęć o odebraniu honorarium. Nie wiem, co sprawiło, że zgodził się wystąpić w M jak morderca. Brak pieniędzy? Nuda? A może – i to by było o wiele gorsze – Hollywood po prostu nie ma mu już nic do zaoferowania, poza właśnie tego typu rolami? Przykro się patrzy na taką legendę w czymś tak beznadziejnym.
Jedyną tak naprawdę zaletą filmu Martina jest to, że jest krótki, więc przynajmniej cierpienia, którym byłem poddawany podczas seansu skończyły się w miarę szybko. I tak było to jednak bardzo nieprzyjemne doświadczenie, które wszystkim odradzam. Jedyne co mnie pociesza, to fakt, że z każdym dniem coraz bliższa jest premiera Irishmana Martina Scorsese, w którym także pojawi się Al Pacino.
Atuty
- Jest krótki;
- Ze dwie może nieco lepsze sceny
Wady
- Festiwal absurdów i nielogiczności;
- Beznadziejna reżyseria;
- Aktorzy;
- Kuriozalny koniec;
- Wszechogarniająca nuda
Przykre, naprawdę przykre jest patrzenie na Ala Pacino, który musi męczyć się w takiej szmirze.
Przeczytaj również
Komentarze (28)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych