Mission: Impossible – Fallout – recenzja filmu. Misja wykonana
Teoretycznie to nie miało prawa się udać. Jeszcze niedawno nic nie wskazywało na to, że Mission: Impossible może odnieść taki sukces. Tymczasem po dość słabej trójce, w 2011 światło dzienne ujrzał zaskakująco dobry Ghost Protocol. Twórcy poszli za ciosem, nakręcili równie dobre Rogue Nation, a obecnie w kinach święci triumfy najnowszy epizod, czyli Fallout. I całkiem słusznie, bo wychodzi na to, że produkcje spod znaku Mission: Impossible to jedne – obok chociażby Johna Wicka – z najlepszych filmów akcji ostatnich lat.
Syndykat z poprzedniej części nie jest już tak wielką siłą, jednak jego niedobitki wciąż mogą zagrozić bezpieczeństwu wielu osób. Tym razem chodzi o trzy porcje plutonu, który można przekształcić w bomby atomowe. Odzyskać je będą starali się agenci IMF, tajnej agencji rządowej USA do zadań specjalnych. Pomagać będzie im jednak również agent CIA.
Na początek trochę marudzenia. Nie da się ukryć, że największy problem filmu to scenariusz, który w zasadzie jest w dużym stopniu pretekstem do spektakularnych scen akcji. Już nie chodzi nawet o to, że w zasadzie każda produkcja serii Mission: Impossible jest taka sama: jest wielkie zagrożenie, Ethan Hunt może liczyć tylko na siebie i garstkę przyjaciół, jest jakaś postać, która działa jako podwójny agent, ewentualnie ktoś próbuje wrócić Hunta, że ten przeszedł na ciemną stronę mocy. Może przez to w Fallout nie ma chociażby jednego twistu fabularnego, który nie byłby oczywisty i przewidywalny na minimum piętnaście minut wcześniej. Brak tu jakichkolwiek zaskoczeń, pełno natomiast czysto informacyjnych dialogów, które mają tłumaczyć mniej ogarniętym widzom, co dzieje się na ekranie. W jednej scenie postacie rozmawiają o czekającym ich wyzwaniu, po czym jedna z osób biorących udział w dyskusji niemal odwraca się do kamery ze słowami „dobrze, to podsumujmy. Jeśli dobrze rozumiem, to musimy…”. O braku logiki (jak chociażby wiezienie w biały dzień po ulicach europejskiej stolicy porwanej osoby, skrępowanej i z workiem na głowie, na przednim siedzeniu samochodu) nie będę się rozpisywać, bo wiadomo, że nie wszystko trzyma się kupy, chociaż warto zaznaczyć, że są filmy z tego gatunku, które zawierają w sobie o wiele więcej absurdów.
Wspomnieć o tym wszystkim – dla porządku i uczciwości – musiałem, co jednak nie zmienia faktu, że wystarczy odrobina dobrej woli, by na wszystkie te mankamenty przymknąć oko i w ogóle nie zwracać uwagi. Mission: Impossible – Fallout dostarcza bowiem mnóstwo rozrywki i frajdy. Wynika to przede wszystkim z fenomenalnie nakręconych, trzymających w napięciu scen akcji. I nie chodzi tylko o świetną pracę kamery, która doskonale dynamizuje wszelakie pościgi, strzelaniny czy bijatyki (chociaż trafił się też tu tego typu fragment, który zrealizowany został niemalże poetycko). Po prostu widać, że niemal wszystko, co dzieje się na ekranie rzeczywiście miało miejsce, do tego z udziałem prawdziwych aktorów. Tom Cruise się nie oszczędza i po raz kolejny daje popis zdolności kaskaderskich, niezależnie, czy chodzi o jazdę na motorze, skakanie po dachach budynków, czy latanie helikopterem. A ponieważ Cruise chce robić wszystko samemu, to i inni występujący w filmie aktorzy idą jego śladem. W zasadzie brakuje słów, by opisać to, jak szalenie efektowne i doskonałe są sceny akcji w Fallout.
Bardzo dobrzy są również bohaterowie. Cruise mógłby grać już Ethana Hunta z zamkniętymi oczami. Widać, że to dla niego ważna postać, z którą mocno się przez te wszystkie lata zżył. A że ma charyzmę, to bez trudu kibicuje się zarówno jemu, jak i jego przyjaciołom. Zarówno bowiem Simon Pegg jako Benji, jak i Ving Rhemes jako Luther są po raz kolejny znakomici, dodając do produkcji sporo humoru. Bardzo dobrze sprawdza się również Henry Cavill, po którym widać, że – w przeciwieństwie do Supermana – rola bardzo go cieszy. Jest wyluzowany i pewny siebie. Jedyne czego może zabrakło, to chociaż jednej sceny, w której jego August Walker (wspomniany agent CIA), jako kupa mięśni, idzie niepowstrzymanie przed siebie, nokautując kolejnych przeciwników.
Wszystko to razem sprawia, że Mission: Impossible – Fallout jest utrzymane w bardzo dobrym tempie (ewentualnie można by skrócić odrobinę końcówkę, która się minimalnie dłuży). Warto dodatkowo zwrócić uwagę na fakt, że twórcy filmu zdają się być bardzo samoświadomi. Jest tu bodaj najdłuższa scena, w trakcie której Tom Cruise biegnie nieprzerwanie, ze wszystkich dotychczasowych części. Kilka innych momentów też wygląda jak mrugnięcie okiem do widza, pt. „tak, to bez sensu, ale ile z tego radochy”, co także wpływa na przyjemność czerpaną z seansu. Co tu dużo mówić, Ethan Hunt powrócił po raz kolejny i wygląda na to, że wzniósł się na jeszcze wyższy poziom. Oby tak dalej!
Atuty
- Fantastyczne, trzymające w napięciu sceny akcji;
- Świetna praca kamery;
- Samoświadomość;
- Dobre tempo
Wady
- Może odrobinę za długa końcówka;
- Strasznie to wszystko przewidywalne;
- Sporo czysto informacyjnych dialogów
Szósta odsłona serii Mission: Impossible daje dokładnie to, czego można się było spodziewać, czyli znakomicie nakręcony, wciągający i emocjonujący film akcji.
Przeczytaj również
Komentarze (29)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych