Recenzja: American Assassin

Recenzja: American Assassin

Tomasz Alicki | 15.09.2017, 22:43

Twarz Michaela Keatona rozjaśniła premierowy piątek. Aktorski duet jest jedynym, co mogłoby zachęcić zirytowanych pochmurną pogodą widzów, żeby wybrać się do kina na American Assassin. Oczekiwania nie były więc tym razem zbyt wysokie. Jednak tam, gdzie nikt nie spodziewa się kolejnego arcydzieła, pojawia się miejsce na niespodzianki. Właśnie dzięki temu nowy film Michaela Cuesty potrafi przyjemnie zaskoczyć.

American Assassin od pierwszych minut zapowiada dwie godziny wartkiej akcji. Całość zaczyna się od ataku terrorystycznego, gdy młody Mitch Rapp (Dylan O’Brien) traci swoją narzeczoną, której oświadczył się kilka chwil wcześniej, a jego życie odwraca się do góry nogami. Losy napędzanego żądzą zemsty głównego bohatera szybko krzyżują się z agentami CIA. Chłopak dołącza do elitarnej grupy antyterrorystycznej prowadzonej przez Stana Hurleya (Michael Keaton). Kiedy coraz głośniej mówi się o skradzionym plutonie i broni jądrowej, Mitch musi rozprawić się z duchami przeszłości.

Dalsza część tekstu pod wideo

Dalej fabuła rozwija się dokładnie tak, jak zapewne układacie ją sobie teraz w głowie. Niedługo ujawnia się czarny charakter, stawką jest życie tysięcy ludzi, a główny bohater staje przed ciężkim wyborem pomiędzy osobistymi porachunkami a uratowaniem niewinnych mieszkańców Rzymu. American Assassin bardzo świadomie i pewnie podąża ścieżką wydeptaną wcześniej przez dziesiątki innych filmów sensacyjnych. Wędrujemy od jednego schematu do drugiego, fabuła zabiera widzów od furgonetki z plutonem w Warszawie aż po gorący Dubaj.

Podobnie sprawa wygląda pod kątem rozpisania postaci. Mitch Rapp to bohater, którego mogliście widzieć już w wielu filmach akcji. Razem ze swoją wielką miłością traci szansę na normalne, szczęśliwe życie. Poświęca się treningom MMA, uczy się obcego języka i wchodzi pomiędzy terrorystów, którzy z zimną krwią zamordowali jego narzeczoną, z zamiarem zniszczenia ich od środka.

Na pewno zdajecie sobie sprawę, że od pierwszego akapitu w powietrzu wisi jakieś „ale”. Mimo przewidywalności, setek drobnych głupot i okazjonalnego braku logiki, American Assassin ogląda się naprawdę przyjemnie. Najbardziej przyczyniają się do tego Dylan O’Brien i Michael Keaton. Pierwszy z nich, którego ostatnio mogliście widzieć w Deepwater Horizon lub Więźniu Labiryntu, daje sobie radę z napisaną dla niego rolą. Mitch jest bardzo pewny siebie, momentami zarozumiały – wyraźnie kochał swoją dziewczynę, a czasami uda mu się nawet rzucić zgryźliwą ripostą.

Mentorem młodego agenta CIA zostaje przywódca silnej grupy antyterrorystycznej Stan Hurley. Michael Keaton postanowił najwyraźniej wykorzystać formę, jaką reprezentował w Spider-Man: Homecoming, do jeszcze jednej roli. 66-letni aktor nie tylko dotrzymuje kroku O’Brienowi w scenach akcji, kilkukrotnie udowadniając mu swoją wyższość, ale również znów przypomina o swoich dramatycznych umiejętnościach. W postaci Keatona jest sporo szaleństwa oraz nieprzewidywalności. Ostatecznie Stan najbardziej przypomina stanowczego, ostrego ojca, po którym z pozoru nie widać przywiązania do swoich podopiecznych.

W rezultacie w American Assassin najbardziej razi czarny charakter (Taylor Kitsch). W całym tym zamieszaniu, szukając kolejnych pomysłów dla O’Briena i Keatona, twórcy najwyraźniej zapomnieli o głównym winowajcy. Brakuje motywacji czy charakteru, a na wierzch wychodzą kolejne głupoty. Na szczęście Kitscha na ekranie nie jest zbyt dużo. Jego koledzy po fachu skutecznie nadrabiają straty, czyniąc z filmu Michaela Cuesty zaskakująco udane widowisko idealne na leniwą, deszczową sobotę.

Ocena: 6

Atuty

Wady


6,0
Tomasz Alicki Strona autora
cropper