Algorytm miłości (2024) - recenzja, opinia o serialu [Canal+]. Tak okropne, że ciężko się oderwać
Czy jest sens robić parodię formatu telewizyjnego, który sam w sobie jest już parodią życia i rodzaju ludzkiego? No bo jeśli już oryginał sprawia, że w trakcie oglądania neurony giną w tempie szybszym, niż po spędzeniu całej nocy w ciężkim alkoholem i jeszcze cięższymi dragami, to co może zaproponować parodia? Być jeszcze głupsza? Sprawdźmy!
Ktoś tam na górze w Canal+ ma łeb, że zdecydował o wypuszczeniu całego serialu jednym rzutem. Gdybym postanowił dać szansę jednemu odcinkowi, prawdopodobnie nie wróciłbym już na drugi, a już na pewno nie na trzeci. Oglądając hurtem, jest szansa, że poleci się odrobinę siłą rozpędu i dociągnie do późniejszego etapu, gdzie krystalizują się jakkolwiek ciekawe relacje między postaciami, zaczyna być widoczny plan na finał. Mało tego, na ostatniej prostej scenarzyści mają dla widzów nawet całkiem nieoczekiwany, a przy tym ciekawie redefiniujący całość zwrot akcji.
Nie oznacza to jednak automatycznie, że serial jest dobry czy wart polecenia. No bo jak taka polecajka miałaby brzmieć? "Jak już przebijesz się przez pierwszą połowę krindżu i żenady, to druga połowa jest nawet wciągająca, choć wciąż bardziej na zasadzie 'wiem jakie to okropne, ale nie umiem oderwać wzroku', niż ponieważ imponuje elegancją kompozycyjną"? Jasne, ostatecznie oboje z żoną całkiem się wykręciliśmy, a część postaci nawet polubiliśmy, ale do samego końca przeszkadzał nam obrany styl humoru i gdybym nie musiał o tym napisać, to pewnie nigdy nie dotrwali byśmy do tego wspomnianego już, późniejszego etapu.
Algorytm miłości (2024) - recenzja, opinia o serialu [Canal+]. Uczestnicy programu
Przez większą część serialu może się wydawać, że zasadniczo to nie ma tutaj fabuły - jedynie grupka chłopaków i dziewczyn, w większości najbardziej stereotypowych Sebixów i Dżesik pod słońcem, których prowadzący (Marcin Czarnecki) zmusza do upokarzania się przed kamerą w każdym kolejnym odcinku. Towarzyszy mu robot w stylu Kerfusia, tyle że przemalowany na różowo i z głosem Katarzyny Kwiatkowskiej, a bezpośrednio do widzów sytuację komentuje z offu Wojciech Malajkat.
Liczba i skład uczestników zmienia się z odcinka na odcinek. Pierwotnie do "Willi Amora" wchodzą Albert, ale wszystkie mordeczki wołają na niego Dragon (Karol Dziuba), Denis (Mateusz Dymidziuk), Olivier (Aleksander Kaleta), Piotr (Jakub Sasak), Sandra (Katarzyna Gałązka), Wanessa (Waleria Gorobets), Iwona (Wiktoria Gąsiewska), Dagmara (Helena Englert) i Olivia (Pola Błasik). Każde z nich ma jakiś swój własny odpał - Denis na każdym kroku podkreśla, że jest z dużego miasta, a nie ze wsi, Iwona przyszła do programu z dzidziusiem, którego przed wszystkimi chowa, a Sandra leci... Na Starszych. Że tak to ujmę. Tak naprawdę dopiero na dalszym etapie serialu pojawiają się bardziej istotne relacje między postaciami, wyłania się główna para, której można kibicować i tak dalej, a przez większą część sezonu jest to, że tak brutalnie powiem, idealny program, żeby włączyć sobie na telefonie do gotowania, czy prasowania.
Algorytm miłości (2024) - recenzja, opinia o serialu [Canal+]. Trzeba lubić takie klimaty
Aktorzy w większości robią dobrą robotę, biorąc pod uwagę materiał, z którym przyszło im pracować. Niełatwo jest zagrać przygłupa w taki sposób, żeby jednak wypaść bardziej sympatycznie, niż odpychająco, a tacy Denis i Dragon to jednak ostatecznie całkiem sympatyczne mordeczki - mordini wręcz, jak to mówi Dragon. Często jednak humor scenarzystów jest tak czerstwy, że trudno jest śmiać się choćby ironicznie i zastanawiam się, czy to dlatego, że materiał jest nie do uratowania, czy może po prostu aktorzy nie dali rady. Z jednej strony mamy Wiktorię Gąsiewską, która być moze po prostu kiepsko sprzedaje daną chwilę, z drugiej utytułowanego aktora, jakim jest Wojciech Malajkat, którego komentarze też często trafiają, jak kulą w płot. Nie pomaga też fakt, że spora część gagów ma puenty tak wyraźnie widoczne z kilometra, że tracą całą moc, zanim materiał zdąży do nich dojść. Skłamałbym jednak pisząc, że nie śmiałem się w trakcie oglądania dosyć regularnie - zwłaszcza w tej drugiej połowie serialu.
Największą bolączką serialu jest (przynajmniej dla mnie, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób będzie to nie tyle niewielki problem, co wręcz zaleta) ta jego idea parodiowania z definicji kretyńskich programów, w których przypadkowi ludzie pozwalają robić z siebie pośmiewisko i świecą gołymi ciałami dla chwili sławy i pieniędzy. Bo to już samo w sobie jest trudne do oglądania, a tu scenarzyści jeszcze mocniej dociskają pedał gazu i szorują po bandzie. I tak oto w pierwszym odcinku zadaniem nowo przybyłych do willi uczestników jest... Przespać się ze sobą. Tak po prostu. Czekasz na jakiś zwrot akcji, na jakieś wywrócenie kota ogonem, coś co sprawi, że nie będziesz siedzieć i pytać samego siebie "co ja, kurde bele, obejrzałem", ale nic takiego się nie dzieje. Mało tego, w drugim odcinku zadaniem polega na chodzeniu bez majtek (spokojnie, zero faktycznej golizny) i nie wolno się spojrzeć na czyjeś genitalia. Ubaw po pachy? Później będą przebierać się za swoje największe lęki, umawiać się z mamami dziewczyn i robić inne dziwne rzeczy. RiGCZ na sto procent.
Podsumowując... Nie chcę wystawiać temu serialowi noty końcowej. Uważam, że sama formuła jest niemożliwie wręcz głupia i odrzucająca - czy to parodia czy nie, to sprawa drugorzędna. Z drugiej strony, bohaterów da się po pewnym czasie polubić, w natłoku różnej jakości żartów każdy widz znajdzie przynajmniej kilka dla siebie, a końcówka potrafi już nawet zupełnie szczerze wkręcić. Z jednej strony chciałoby się zrównać ten "Algorytm miłości" z ziemią, z drugiej przy odpowiednim podejściu i dużej dawce cierpliwości można się przy nim nawet nieźle bawić. Zależy, ile bardzo niskich lotów humoru jesteś w stanie znieść, jako widz.
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych