Bullet train (2022)

Bullet train (2022) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Tomek i przyjaciele na speedzie

Piotrek Kamiński | 03.08.2022, 21:00

Brad Pitt jest jednym z piątki płatnych zabójców jadących tym samym pociągiem, w poszukiwaniu tej samej, srebrnej walizki. Szybko rozpoczyna się krwawa gra o jej posiadanie, ale zabójcy nie wiedzą jeszcze, że nie tylko oni biorą udział w tej partii, ani dlaczego.

David Leitch być może nie jest reżyserem od bardzo dawna, ale akurat na filmowej akcji zna się bardzo dobrze. Od lat jest kaskaderem Brada Pitta, koordynował i projektował sceny akcji w dziesiątkach filmów, no i dał nam oczywiście pierwszego (czytaj: najlepszego) "Johna Wicka". Jego historia w Hollywood niejako zmusiła go do zostania sprawnym reżyserem, bo każdy skuteczny spec od scen kaskaderskich musi wiedzieć, co może zrobić i jak to pokazać do kamery żeby dobrze wyglądało. Trudno powiedzieć jak sprawdziłby się przy dramacie, albo horrorze, ale kino akcji zrobić potrafi, także o spektakl w jego najnowszym filmie nie trzeba było się martwić. A co ze scenariuszem, strukturą i innymi mało istotnymi detalami?

Dalsza część tekstu pod wideo

Bullet train (2022) - recenzja filmu [UIP]. Tak wielka, gwiazdorska obsada, że aż tłoczno

Cytryna i Biedronka kulturalnie rozmawiają w cichym wagonie

Jeśli widziało się zwiastun dzisiejszego filmu, to nie trudno dojść do wniosku, że chyba sporo się w nim dzieje. I byłoby to srogie niedomówienie, ponieważ tu właściwie non stop coś się dzieje, co i raz poznajemy nowe postacie i historie, które doprowadziły ich tu, gdzie są, zawierane są sojusze, dokonywane zdrady. Niektóre postacie - i to nawet takie grane przez całkiem grube nazwiska - umierają dosłownie w tej samej scenie, w której zostały wprowadzone (w sumie Leitch swojego kumpla, Brada Pitta, w drugim "Deadpoolu" też ukatrupił dosyć prędko, a niektórzy mogą wręcz powiedzieć, że natychmiastowo). Dzięki tym i podobnym zabiegom widz śmieje się na seansie regularnie, ale królami tej komedii i tak są Brad Pitt jako „Biedronka” oraz Aaron Taylor-Johnson i Bryan Tyree Henry jako odpowiednio „Mandarynka” i „Cytryna”. 

Brad przez cały film, właściwie do końca gra połączenie Jeffa Bridgesa, jakiegoś surfera z Californii i Johna Wicka. Non stop jest zdziwiony wydarzeniami dookoła siebie, nie chce się z nikim bić i tylko przeprasza za swojego pecha, przez którego wszyscy dookoła niego ciągle giną (nierzadko z jego ręki). Naturalna charyzma Pitta sprawia, że widz natychmiast zaczyna go lubić i nie nudzi się mimo tej jego jednotonowej charakteryzacji, bo sparowano go z całą masą innych, wyrazistych postaci. Cytryna i Mandarynka są braćmi bliźniakami. Podobno. Pochodzą z Anglii i żadnej pracy się nie boją. Ich dyskusje i sprzeczki są bodajże najjaśniejszym punktem filmu. Chłopaki są przekomiczni, zwłaszcza porównujący wszystkich do bohaterów „Tomek i Przyjaciele” Cytryna. 

W pociągu siedzą jeszcze Joey King, Andrew Koji, Hiroyuki Sanada, Zazie Beetz, Logan Lerman i raper Bad Bunny, by wymienić tylko tych ważniejszych. Sporo postaci, zwłaszcza jeśli chcieć dopowiedzieć historię życia każdej z nich, co film oczywiście (w większości) robi za pomocą względnie niedługich, szybko pociętych retrospekcji. Zazwyczaj jedna postać opowiada o kimś drugiej. Na ekran wjeżdża wielkie, neonowe imię danego bohatera, a reżyser zabiera nas w przeszłość szybko, zwięźle i zaskakująco skutecznie pokazując z kim mamy do czynienia. Myślałem, że padnę ze śmiechu, kiedy po jednej z takich retrospekcji postać niemalże natychmiast umarła. Wprowadza to jednak odrobinę zbyt wielki chaos, jak na mój gust. Film nadal jest absolutnie czytelny i zrozumiały, ale w połączeniu z bardzo kolorowymi, neonowymi tłami i ciągłym ruchem kamery nietrudno odczuć przeciążenie sensoryczne.

Bullet train (2022) - recenzja filmu [UIP]. Lekko kulawe CGI i parę słów o scenariuszu

Śmiercionośny jad boomslanga

Sceny akcji, czego należało się spodziewać u Leitcha, są doskonale zaprojektowane i złapane w kadr. Brad Pitt podobno samodzielnie wykonał ogromną większość wszystkich swoich numerów kaskaderskich, dzięki czemu kamera może być cały czas skoncentrowana na nim, a ujęcia długie i dokładnie pokazujące, co się dzieje. Mamy więc strzelaniny, walkę wręcz, na noże przy użyciu walizki, japońskiego miecza – do wyboru, do koloru. Zdziwiło mnie natomiast trochę, że tak zróżnicowany pod względem akcji film ucieka się do stosowania tych samych numerów po kilka razy. Zwłaszcza Brad walczący za pomocą walizki w kilku różnych momentach filmu powtarza te same zagrania. Niby skoro coś działa, to jasne, że się z tego korzysta, ale to w prawdziwym życiu. W filmie widz chce za każdym razem czegoś nowego.

Efekty wizualne zazwyczaj wyglądają całkiem w porządku. Bullet train i tak jest gładziutki, więc zrobienie go przekonująco w komputerze nie jest jakoś przesadnie trudne. Słabiej natomiast prezentuje się bombastyczny finał filmu. Nie zrozum mnie źle, pomysły twórców są ciekawe, ale CGI w tych momentach często wygląda bardzo nieprzekonująco i potrafią sprawić, że czar w niektórych momentach pryska i widz przestaje widzieć pędzący na złamanie karku pociąg, a widzi aktorów na sznurkach, kręconych na zielonym tle. 

Fabuła filmu w najszerszych pociągnięciach pędzla jest zaskakująco składna. Nie znam książkowego oryginału autorstwa Kotaro Isaki, więc zupełnie nie miałem pojęcia czego mam się spodziewać (zwiastun też w tym temacie nie pomaga – i w sumie bardzo dobrze!). Dobre trzy czwarte filmu zdają się być tylko serią scen akcji na pokładzie pociągu, niespecjalnie przejmujących się fabułą. Później jednak rzecz zaczyna się powoli wyjaśniać, klocki sukcesywnie wskakują na swoje miejsca i okazuje się, że wszystkie te przypadkowe sceny i szczątkowe informacje były istotne i łączą się w jedną całość. To jeśli chodzi o szerokie pociągnięcia, ponieważ w kwestii detali już tak różowo nie jest. W całym scenariuszu pełno jest małych dziur logicznych, kiedy to bohaterowie po prostu coś wiedzą, albo robią, ponieważ akcja musi teraz iść w danym kierunku, a nie ponieważ ma to jakikolwiek sens. Nie przeszkadzają zazwyczaj jakoś bardzo, ale sam fakt, że jest ich naprawdę sporo, zaczyna w pewnym momencie irytować.

„Bullet train” to dwie godziny jazdy bez trzymanki z kapitalną obsadą i bardzo dobrymi scenami akcji. Scenariusz na Oskara się raczej nie załapie, ale nie takie są ambicje nowego filmu Davida Leitcha! Mógłby być odrobinę krótszy i mniej chaotyczny, pewnie, choć podejrzewam, że ta swego rodzaju „japońska estetyka” była właśnie celem twórców, więc jeśli tylko nie jesteś uczulony na wszystko, co azjatyckie, możesz spokojnie dać „Bullet trainowi” szansę. To bardzo świadomie głupkowaty, brutalny jak trzeba film. Prosta rozrywka na lato, byle za dużo o niej nie myśleć i przymknąć delikatnie oko na CGI, a na pewno się spodoba.

Atuty

  • Biedronka, Cytryna i Mandarynka kradną show;
  • Dobrze zaprojektowane, zagrane i nakręcone sceny akcji;
  • Brutalny i jednocześnie bardzo zabawny;
  • Bardzo szybkie tempo, sprawiające, że w ogóle nie czuć tych dwóch godzin w fotelu;
  • Zaskakująco składna fabuła...

Wady

  • ...choć sporo w niej dziur, jeśli dobrze się przyjrzeć;
  • Efekty wizualne czasami biją po oczach sztucznością;
  • Trochę chaotyczny;
  • Niektóre sceny akcji nieprzyjemnie podobne do innych z tego samego filmu.

„Bullet train” już samym tytułem anonsuje czym jest – mamy pociąg, są i kule – więc publiczność powinna mieć świadomość na co wybiera się do kina. Zasadniczo jest to raczej głupi film, ale taki właśnie ma być. Zwariowana akcja, wyraziste postacie, neonowe barwy, japońska wersja „Stayin alive” w głośnikach. Pełne adrenaliny, komediowe kino akcji z gwiazdorską obsadą.

7,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper