Zielona Latarnia
Ostatnimi czasy coraz pojawia się coraz więcej filmów o superbohaterach. Problemem często jest chęć upakowania jak największej ilości informacji w jak najkrótszym czasie. Jak karkołomne to zadanie pokazuje „Zielona Latarnia” w reżyserii Martina Campbella.
W mało popularną w naszym kraju Zieloną Latarnię wcielił się Ryan Reynolds. Gra on pilota testowego Hala Jordana, który zostaje wybrany przez mistyczny pierścień do roli obrońcy „naszego sektora” w kosmosie. Chcąc nie chcąc staje się on członkiem Korpusu Zielonych Latarni, elitarnej jednostki pilnującej porządku we wszechświecie, której postawę i ideały uosobia Sinestro (świetny Mark Strong). Szybko poznajemy wroga naszego bohatera i to w dwóch formach. Pierwsza to Paralaksa, żywiąca się strachem i przypominająca raka płuc istota, której jedynym zajęciem jest anihilacja kolejnych planet. Drugi przeciwnik jest już bardziej przyziemny i jest nim neurotyczny i pełen kompleksów naukowiec Hector Hammond grany przez Petera Sarsgaarda. Oczywiście jest też miejsce dla wyjątkowo uroczej przedstawicielki płci pięknej, Carol Ferris granej przez Blake Lively.
Efekty specjalne są zrobione bardzo dobrze. Kostium Latarni w ruchu prezentuje się znacznie lepiej niż na nieruchomych kadrach. Nie razi po oczach fakt że jest w 100% generowanym komputerowo, szczerze mówiąc to głupio by się prezentował kostium wykonany z materiału. Kosmiczne pejzaże, planeta Oa czy sama Paralaksa trzymają wysoki poziom wykonania. Jest bajkowo, w dobrym i złym tego słowa znaczeniu.
Historia to klisza aż do bólu, typowe od frajera do bohatera. Reynolds z roli wywiązuje się wzorcowo, podobnie jak reszta aktorów. To nie ich wina że reżyser nie wiedział do kogo chce ten film adresować, w tej kwestii uważam ten film za niedojrzały. W scenariuszu nie na ma „tego czegoś” co powodowało by że do końca seansu będziemy siedzieć na krawędzi fotela. Nikomu tak naprawdę nie kibicujemy, nawet nie znając historii wiemy jak to się ma skończyć.
Ten film nie jest zły, jest solidny i nic ponadto. Przy takich maszkarach jak Daredevil czy Elektra to wręcz perełka. Za to przy kapitalnym Iron Manie wypada blado. Miłośnicy komiksowych adaptacji powinni ten film zobaczyć, reszta może spokojnie odpuścić i nic nie straci.
Ostatnimi czasy coraz pojawia się coraz więcej filmów o superbohaterach. Problemem często jest chęć upakowania jak największej ilości informacji w jak najkrótszym czasie. Jak karkołomne to zadanie pokazuje „Zielona Latarnia” w reżyserii Martina Campbella.
W mało popularną w naszym kraju Zieloną Latarnię wcielił się Ryan Reynolds. Gra on pilota testowego Hala Jordana, który zostaje wybrany przez mistyczny pierścień do roli obrońcy „naszego sektora” w kosmosie. Chcąc nie chcąc staje się on członkiem Korpusu Zielonych Latarni, elitarnej jednostki pilnującej porządku we wszechświecie, której postawę i ideały uosobia Sinestro (świetny Mark Strong). Szybko poznajemy wroga naszego bohatera i to w dwóch formach. Pierwsza to Paralaksa, żywiąca się strachem i przypominająca raka płuc istota, której jedynym zajęciem jest anihilacja kolejnych planet. Drugi przeciwnik jest już bardziej przyziemny i jest nim neurotyczny i pełen kompleksów naukowiec Hector Hammond grany przez Petera Sarsgaarda. Oczywiście jest też miejsce dla wyjątkowo uroczej przedstawicielki płci pięknej, Carol Ferris granej przez Blake Lively.
Efekty specjalne są zrobione bardzo dobrze. Kostium Latarni w ruchu prezentuje się znacznie lepiej niż na nieruchomych kadrach. Nie razi po oczach fakt że jest w 100% generowanym komputerowo, szczerze mówiąc to głupio by się prezentował kostium wykonany z materiału. Kosmiczne pejzaże, planeta Oa czy sama Paralaksa trzymają wysoki poziom wykonania. Jest bajkowo, w dobrym i złym tego słowa znaczeniu.
Historia to klisza aż do bólu, typowe od frajera do bohatera. Reynolds z roli wywiązuje się wzorcowo, podobnie jak reszta aktorów. To nie ich wina że reżyser nie wiedział do kogo chce ten film adresować, w tej kwestii uważam ten film za niedojrzały. W scenariuszu nie na ma „tego czegoś” co powodowało by że do końca seansu będziemy siedzieć na krawędzi fotela. Nikomu tak naprawdę nie kibicujemy, nawet nie znając historii wiemy jak to się ma skończyć.
Ten film nie jest zły, jest solidny i nic ponadto. Przy takich maszkarach jak Daredevil czy Elektra to wręcz perełka. Za to przy kapitalnym Iron Manie wypada blado. Miłośnicy komiksowych adaptacji powinni ten film zobaczyć, reszta może spokojnie odpuścić i nic nie straci.