Niezniszczalni - sentymentalny kicz
Kiczowata, naciągana do bólu fabuła, momentami kiepskie efekty specjalne, absurdalne sceny akcji oraz fatalne tłumaczenie na polski język (napisy) – takie wrażenia towarzyszyły mi podczas seansu „Niezniszczalnych”. Paradoksalnie, film bardzo mi się podobał…
Kiczowata, naciągana do bólu fabuła, momentami kiepskie efekty specjalne, absurdalne sceny akcji oraz fatalne tłumaczenie na polski język (napisy) – takie wrażenia towarzyszyły mi podczas seansu „Niezniszczalnych”. Paradoksalnie, film bardzo mi się podobał…
Kocham filmy ambitne, które po wyjściu z kina pozostawiają mnie z setką kołatających się po głowie myśli, ale kocham również obrazy, które ogląda się aby dobrze się bawić, odprężyć po ciężkim dniu pracy, otworzyć piwko i zapchać gardło popcornem, a „Niezniszczalni” idealnie wpasowują się w ten gatunek. Jeśli nastawiacie się na jakąś głębszą historię i niespodziewane twisty fabularne darujcie sobie ten film, przynajmniej zaoszczędzicie kasę i... zszargane nerwy.
Na sam początek szybki rzut oka na obsadę: Jason Statham, Sylvester Stallone, Jet Li, Mickey Rourke, Arnold Schwarzenegger, Bruce Willis, Dolph Lungren, Terry Crews (możecie go podziwach w serialu „Wszyscy nienawidzą Chrisa”), Steve Austin oraz Randy Couture. Co by nie mówić, przynajmniej połowa z wymienionych wyżej aktorów, to ikony światowej kinematografii. Zabrakło chyba tylko Van Damme’a, który zresztą sam odmówił udziału w tym filmie. Gdy dodamy do tego, że zarówno scenarzystą jak i reżyserem jest Sylvester Stallone, wnioski nasuwają się same: to jest film, w którym szare komórki będziemy mogli ustawić w tryb spoczynku. Ale czy to źle?
Film opowiada losy grupy najemników, tytułowych niezniszczalnych, którzy odbijają zakładników, walczą z dyktatorem pewnej republiki i ogólnie rzecz biorąc robią jedną wielką rozpierduchę. Akcje w stylu Rambo są tutaj na porządku dziennym, a wszystko to w towarzystwie ciętych ripost wypowiadanych przez kultowe postacie, które na przełomie lat 80 i 90-tych robiły prawdziwą furorę zapisując się na stałe na kartach historii. Rewelacyjnie wypadła scena z Stallone i Schwarzeneggerem (autoironia po prostu rządzi), czy monolog Jeta o trudnościach bycia mniejszym. Zresztą nie są to jedyne momenty, podczas których micha uśmiechała mi się od ucha do ucha.
Role, w które wcieliły się te przebrzmiałe już nieco gwiazdy nie należały do trudnych jednak słowa uznania nalezą się przede wszystkim Mickeyowi Rourke’owi (świetny image) oraz Dolphowi Lungrenowi (nigdy nie był wybitnym aktorem, ale w tym filmie błyszczy). W pamięć zapadają też świetne sekwencje walk. Kości gruchoczą, czaszki pękają a flaki przyozdabiają okoliczny krajobraz. Mimo iż większość z tych scen jest mocno naciągana ich oglądanie przynosi chorą wręcz ekscytacje. Trzeba również zaznaczyć, że w filmie ukryto masę smaczków, które wyłapią przede wszystkim starsi widzowie. To w gruncie rzeczy parodia obrazów, którymi ludzie fascynowali się w latach 90-tych i na tym polu całość sprawdza się naprawdę świetnie. Wystarczy tylko napisać, że były momenty, w których cała sala wiwatowała i biła brawo, a to nie zdarza się przecież na każdym filmie.
„Jedyną osobą, która mogłaby skopać im tyłki jest Chuck Norris, którego na szczęście tu nie ma„ – brzmiało jedno z haseł reklamowych „Niezniszczalnych”. I trzeba przyznać, że idealnie obrazuje to klimat tego filmu. Filmu, którego nie można uznać za wybitny ani traktować na poważnie. Ba, gdyby nie obsada i powiązane z nią gagi, byłby to wręcz przeciętniak, którego z pewnością ominąłbym szerokim łukiem. Dla mnie jednak była to sentymentalna podróż, której w żadnym wypadku nie żałuje…