Cowboy Bebop (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Uciekaj, kowboju!
Spike i Jet próbują zdobyć następnego złola, przy okazji obławiając się milionami woolongów. Walka nabiera nieoczekiwanych kształtów i prowadzi do jednego – niezłej rozpierduchy. Wielu z nas dobrze pamięta te sceny. Jak jednak prezentuje się walka w wersji z aktorami, która została opracowana przez Netflixa? Oto recenzja serialu „Cowboy Bebop”.
Netflix nie boi się nawet największych wyzwań, dlatego ochoczo wykupuje, bądź podejmuje się własnej produkcji i przekształcenia dobrze już znanych historii – wszystko, by zapewnić jak najwięcej frajdy swoim widzom. O projekcie „Cowboya Bebopa” wiadomo było już od 2017 roku, natomiast rok później streamingowy gigant ogłosił, że serial live-action będzie można zobaczyć na platformie. Stworzenie historii z aktorami już od pierwszych chwil budziło mieszane odczucia wśród fanów anime, którzy mają pełną świadomość, że takie podboje mogą zakończyć się sromotną klęską. Niestety, efekt końcowy nowej produkcji można porównać do dobrej chińskiej podróbki – już na pierwszy rzut oka się czuje, że coś jest tutaj nie tak. Zacznijmy jednak od początku...
Cowboy Bebop (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Niczym przez źle dobrane okulary
Spike Spiegel i Jet Black to ekipa łowców głów, którzy podążają za kolejnymi złolami, by zdobyć jak najwięcej pieniędzy. Podróżując po planetach Układu Słonecznego zgarniają kolejne cele, robiąc przy okazji w każdym miejscu, w którym się znajdą, niemałą rozróbę. Z czasem na ich drodze staje Faye Valentine – trójkę bohaterów, oprócz wiecznych problemów z kasą, łączy jeszcze jeden aspekt: trudna przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć. Załoga Bebopa doświadcza coraz większych kłopotów, a spotkanie z Visiousem wydaje się nieuniknione.
Czasy się zmieniają, a „Cowboy Bebop” pozostaje ten sam – tak chciałoby się powiedzieć w przypadku pozycji stworzonej między innymi przez Christophera L. Yosta, której reżyserią zajęli się Alex Garcia Lopez oraz Michael Katleman. Nie ulega wątpliwości, że przeniesienie takiego anime na serial nie należy do najłatwiejszych zadań: w 1998 roku Watanabe wypuścił historię, będącą znakomitą mieszanką gatunków, sięgającą zarówno do klimatów science fiction, spaghetti western czy noir, które poskutkowały pierwszorzędną atmosferą. Część widzów ją pokochało, inni ominęli szerokim łukiem, jednak bohaterowie stworzeni przez Japończyka byli na tyle przekonujący i prawdziwi, że stanowili niesamowity atut produkcji. Jak jest w przypadku netflixowej premiery? Konsultantem serialu był twórca oryginału, można więc było mieć nadzieję, że zespół osiągnie co najmniej przyzwoity efekt. Pierwsze materiały promocyjne tylko niepotrzebnie podkręcały oczekiwania – niestety ekipa nie podołała. Recenzowany „Cowboy Bebop” w żaden sposób nie rozbudowuje dobrze już znanych przygód łowców – to raczej niezbyt wciągająca historia sklecona z fragmentów anime. Wiele scen jest niemal żywcem wyciągniętych z pozycji z 1998 roku i one naprawdę robią ogromne wrażenie! Walka głównego bohatera z największym wrogiem, wspomnienia Spike'a czy chociażby ujęcia na statku są dowodem, że twórcy garściami czerpali z oryginału, a praca kamery w wielu momentach jest zgodna z wizją Watanabe. Żeby jednak od początku do końca utrzymać tak wysoki poziom, potrzeba by było naprawdę zdolnej i doświadczonej ekipy oraz ogromnego budżetu – w serialu streamingowego giganta czuje się jednak nieco mniejszy rozmach, a to rzutuje na ogólne wrażenia.
Recenzowany „Cowboy Bebop” w ogólnym rozrachunku mógłby być naprawdę solidną propozycją – to stwierdzenie jednak nieco mija się z prawdą. Scenarzyści pominęli dokładniejsze przedstawienie zawiłości charakterów bohaterów, wprowadzili zmiany, które miały na celu nieco unowocześnić przekaz (m.in. scena w barze z udziałem Kateriny czy strój Faye) i namieszali w całym sezonie na tyle mocno, że nie przyniosło to satysfakcjonującego efektu. Z jednej strony Christopher L. Yost nie bał się wręcz żywcem przenieść niektórych scen na ekran, ale niestety położył znacznie mocniejszy nacisk na doświadczenia Spike'a z przeszłości, do tego stopnia, że moment kulminacyjny sezonu całkowicie na nich bazuje, coraz mocniej odstępując od pierwowzoru. Wiele wątków i zleceń zostało pominiętych, natomiast ogólny przekaz został na tyle zmodyfikowany, że poskutkował mało satysfakcjonującą końcówką sezonu, która stanowczo może się nie spodobać fanom.
Cowboy Bebop (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Brakuje magii oryginału
Wszelkie niedoróbki scenariusza próbują nadrobić odtwórcy głównych ról, choć casting dla wielu z pobocznych postaci pozostawia sporo do życzenia. Zdecydowanie inaczej wyobrażałam sobie kreację Spike'a Spiegela. John Cho w granatowym garniturze i z rozwianymi włosami prezentuje się niezwykle efektownie, jednak jego bohater jest bardziej nierozważny i roztargniony – zielonowłosy, smukły łowca z anime był zdecydowanie bardziej nonszalancki, pewny siebie, a autor mocniej skupiał się na jego zranionej duszy i beznadziejności życia. Aktor sprawdza się w swojej roli bardzo dobrze, sceny z nim i Daniellą Pinedą (Faye Valentine) dodają serialowi więcej humoru, jednak Spike mógłby być bardziej wyważony. Z trójki głównych bohaterów największe wrażenie zrobił na mnie Mustafa Shakir wcielający się w Jeta – mimo iż aktor rozkręca się powoli, jego reakcje momentami są niemal wyjęte z pierwowzoru. Choć przede wszystkim swoją uwagę poświęcamy aktorom, warto wspomnieć także o całym świecie przedstawionym w recenzowanym „Cowboyu Bebopie”, który swoim rozmachem nie robi zbyt wielkiego wrażenia.
Tak naprawdę zastanawia mnie dla kogo ten serial został przygotowany. „Cowboy Bebop" jako całkowicie samodzielna propozycja nie podbije serc widzów nieznających oryginału – fabuła mozolnie toczy się przez 10 odcinków po ok.45 minut, niepotrzebnie rozwlekając pewne wątki. Bądźmy szczerzy, trudno jest oceniać Bebopa bez oderwania od pierwowzoru, a na jego tle netflixowa produkcja nieco pozbawiona jest charakteru. Scenom walki, które są istotną częścią żywota łowców nagród, stanowczo brakuje ekspresji i dynamiki – momentami można odnieść wrażenie, że występujący w nich Cho stanowczo powinien odpuścić i dopuścić kaskadera. W obronie twórców należy jednak przyznać, że przeniesienie tak klimatycznego i przejmującego anime na pozycję live-action jest zadaniem wymagającym. Mimo iż fabuła nieco odstaje od oczekiwań, muzyka stoi na najwyższym poziomie, a za nią odpowiada nie kto inny jak Yoko Kanno. Autorka ścieżki dźwiękowej pierwowzoru bawi się formą, stosuje wiele wariacji jazzowych, które podbudowują klimat serialu – tam gdzie niedomaga kamera lub historia, brzmienia podkręcają atmosferę.
Cowboy Bebop (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Następnego sezonu nie przewiduję
Kilka tygodni przed premierą serialu „Cowboy Bebop” na Netflixie został udostępniony oryginał – sądzę, że ta decyzja nie do końca została przemyślana. Włodarze serwisu nieoczekiwanie zadali sobie okrutny cios – więcej widzów mogło zapoznać się z serią stworzoną przez Shin’ichirō Watanabe, przy której nowa propozycja prezentuje się po prostu blado i bez wyrazu. „Cowboy Bebop”, obierając nieco inny kierunek, nie wciąga tak bardzo jak anime. Mimo sporego potencjału, scenarzyści postanowili wykorzystać swoją szansę i pomieszali w historii. Obraz zapewne będzie cieszył się sporą popularnością wśród odbiorców, jednak czy spotka się z ich uznaniem? Niekoniecznie. Jeżeli nie mieliście okazji zobaczyć produkcji z 1998 roku, zawsze możecie sprawdzić najnowszą premierę Netflixa, lecz nie cechuje jej aż takie wyrafinowanie, klimat noir czy ponadprzeciętna fabuła, jak moglibyśmy tego oczekiwać.
Atuty
- Klimatyczna muzyka
- Aktorzy wcielający się w główne role próbują nadrobić braki scenariuszowe
- Mustafa Shakir w roli Jeta
Wady
- Twórcy podążyli w nieco niezrozumiałym kierunku
- Ciasne lokacje – scenografii brakuje rozmachu
- Brak klimatu oryginału
- Format produkcji – zbyt długie odcinki
- Brakuje niektórych bohaterów, a pewne wybory castingowe są nietrafione
„Cowboy Bebop” Netflixa nie sprostał oczekiwaniom. Pierwsze materiały promocyjne dawały nadzieję na całkiem przyzwoity projekt, tymczasem wyszło jak wyszło... Niektórych klasyków nie warto ruszać.
Przeczytaj również
Komentarze (36)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych