Smak zemsty. Peppermint – recenzja filmu. Bez fajerwerków
Kino zemsty przeżywa w ostatnich latach spory wzrost zainteresowania. Była seria Uprowadzona, jest John Wick, dopiero co pojawił się remake Życzenia śmierci. Tym razem do kin wchodzi Smak zemsty. Peppermint w reżyserii Pierre’a Morela, notabene twórcy pierwszej części wspomnianej Uprowadzonej.
Riley North chociaż nie jest zbyt bogata w dobra materialne, jest szczęśliwa, bo ma kochającą rodzinę – męża i córkę. Mąż niestety zastanawia się, czy nie polepszyć losu swoich bliskich kradnąc razem z kumplem pieniądze narkotykowego bossa. Mimo że ostatecznie rezygnuje z udziału w akcji, gangsterzy postanawiają zrobić z niego przykład. Ginie więc i on i córka, którą stara się chronić. Zrozpaczona Riley po pięciu latach wraca do miasta, by rozprawić się z ludźmi, którzy zniszczyli jej życie.
Wydawałoby się, że Pierre Morel będzie odpowiednią fachurą do nakręcenia tego typu filmu. W końcu pierwsza Uprowadzona była zaskakująco niezłym filmem (także dla samych twórców, Liam Neeson ponoć myślał, że produkcja trafi od razu na DVD). Okazuje się jednak, że w tym przypadku powiedzenie, iż nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki jest niestety prawdziwe. Smak zemsty. Peppermint nie ma w sobie niestety nic oryginalnego i nic nie wnosi do gatunku, który reprezentuje. Nawet fakt, że mamy do czynienia z kobietą jako protagonistką nie ma większego znaczenia, bo postać jest napisana tak, że gdyby zamiast Riley mścił się jej mąż nie byłoby różnicy. Film jest więc przykładem pójścia na łatwiznę, tym bardziej, że korzysta z najbardziej ogranych schematów. Może jeden twist – będąc bardzo życzliwym – dałoby się uznać za chociaż w minimalnym stopniu zaskakujący. Pełno tu też dziur logicznych, które mają całkiem spore konsekwencje. Nie chodzi już nawet o to, że przeciwnicy Riley, czyli meksykański gang jest niesamowicie nieporadny i służy tylko za mięso armatnie. Są oni tak nudni, jednakowi, a momentami przerysowani, że wręcz ociera się to wszystko o ksenofobię. Dużym mankamentem jest też to, że widz nie ma okazji obejrzeć transformacji Riley. Po prostu pojawia się informacja, że po pięciu latach wraca do miasta i jest już maszyną do zabijania. Jak radziła sobie ze stratą, jak wyglądał jej trening, skąd ma takie zdolności? Nie wiadomo. A byłby to ważny, kluczowy wręcz, element budowania sympatii do protagonistki. Bo chociaż Jennifer Garner jest niezła i stara się jak może, to jednak o Riley niespecjalnie można coś więcej powiedzieć i kibicuje się jej niejako z obowiązku.
Smak zemsty. Peppermint nie jest oczywiście całkowitą klapą. Ma chociażby porządnie nakręcone sceny akcji, które potrafią dostarczyć odrobiny emocji. O ile oczywiście przymknie się oko na wspomnianą wcześniej głupotę wrogów głównej bohaterki. Całość ma też niezłe tempo, więc jeśli ktoś szuka tak zwanego odmóżdżacza, by zrelaksować się po pracy, to film Morela w sumie dostarczy tego, co trzeba. Smak zemsty. Peppermint jest w gruncie rzeczy dość nieszkodliwy, z jednej strony wyraźnie gorszy od Uprowadzonej, z drugiej jednak lepszy od pozostałych dwóch części tej serii, jak również poprzedniej produkcji Morela, Gunman: Odkupienie. Od Was zależy, czy to wystarczający powód, by kupić bilet do kina.
Atuty
- Niezła Jennifer Garner;
- Porządnie nakręcone sceny akcji;
- Dobre tempo
Wady
- Ogrom schematu i dziur logicznych;
- Niezbyt wyraziści i strasznie nieporadni przeciwnicy
Smak zemsty. Peppermint to przykład przyzwoitego kina zemsty, raczej nieszkodliwego, ale też niespecjalnie emocjonującego.
Przeczytaj również
Komentarze (14)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych