Curse of the witching tree (2015) - recenzja, opinie o filmie [Netflix]. Lepiej nie bawić się przy tym drzewie
To nie jest film Netflixa. Zobaczyłem, że będzie horror, do tego angielski, do tego sprzed paru lat, ale u nas nieznany, pomyślałem więc, że jest szansa na porządne, nawet jeśli niewybredne kino. Ależ się pomyliłem!
Brytyjczycy dali światu klasyki takie jak "Hellraiser", czy jak kto woli "Wysłannik piekieł", "28 dni później" oraz pierwszą część trylogii Cornetto od Edgara Wrighta - "Wysyp żywych trupów". Jak chcą, to potrafią zarówno zaintrygować, jak i przestraszyć. Odrzucić i jednocześnie rozbawić. Tłumaczę się trochę, dlaczego sam z siebie wybrałem taką marną wymówkę horroru? Zdecydowanie. Przepraszam, nie wiedziałem.
Curse of the witching tree (2015) - recenzja filmu [Netflix]. Dżuma, czarownice i flaki z olejem
Pięćset lat temu pewna wiedźma została powieszona na drzewie. Swoim ostatnim tchnieniem przeklęła wszystkie dzieci, które kiedykolwiek będą się przy nim bawić, czy choćby przebywać. Teraz, gdy targana nieszczęściami rodzina Amber Thorson (Sarah Rose Denton) wprowadza się do nowego domu, a jej syn, Jake (Lawrence Weller) napotyka w lesie dziwnie wyglądające drzewo, po którym chodzą robale, zaczynają się im przydarzać coraz dziwniejsze sytuacje - z niepokojącymi wizjami na czele.
Film otwiera kilka zdań na temat tego jak wiele kobiet zostało w przeszłości skazanych za uprawianie czarów, mimo że nie zrobiły niczego złego. To, co drzewiej ludzie uważali za czary, dzisiaj rozumiane jest jako epidemia dżumy. Straszna sprawa, jasne, ale stoi w kompletnej opozycji do tego, o czym opowiada film. Ponieważ, surprise, surprise, klątwa istnieje. Więc niewinna kobieta nie jest wcale niewinna, a cały ten wstęp nie ma żadnego sensu. Można próbować argumentować, że to taka zagadka - czy czary są prawdziwe, czy to po prostu przerażający wirus? Ale wirusy nie podrzynają ludziom gardeł i raczej rzadko wywołują halucynacje, czy inne wizje. Sprawia to wrażenie, że oglądamy produkcję nieprzemyślaną, dziurawą i niezdecydowaną pod względem tego, co właściwie chce nam powiedzieć. Jeśli spojrzeć dodatkowo na fakt, że reżyser i scenarzysta "Curse of the witching tree" w jednej osobie, James Crow, zrobił wcześniej tylko kilka krótkich, kilkuminutowych projektów, o których nie słyszał pewnie nikt poza jego znajomymi, wspomniane wrażenie zamienia się w przekonanie.
Curse of the witching tree (2015) - recenzja filmu [Netflix]. To na pewno profesjonalna produkcja?
Niedoskonały scenariusz można by twórcom darować, gdyby film robił wrażenie klimatem, efektami i grą aktorską (albo chociaż jedną z tych rzeczy). Niestety, jest to bodajże najgorzej nakręcony, najsłabiej zmontowany, najbardziej amatorsko wyglądający film, jaki w życiu widziałem - no, chyba że liczyć "Into the woods" Sama Raimiego, ale to dosłownie był amatorski film, nakręcony z grupką znajomych, więc porównywanie go, do filmu, który doczekał się oficjalnej dystrybucji byłoby nieuczciwe. Ujęcia są często ciemne, ale nie w taki zaplanowany, intrygujący sposób. Do tego jakość obrazu pozostawia bardzo dużo do życzenia, jakby film kręcono starym iPhone'em, a nie profesjonalną kamerą. Albo jakby ktoś nagrał smartfone'em kinowy ekran.
Najgorszy jest jednak montaż. Kolejne sceny są tak niesamowicie niewprawnie pocięte, że o jakimkolwiek klimacie grozy można zapomnieć. Akcja skacze tak, że ciężko czasami zrozumieć co właściwie się ogląda, a wszystkie najważniejsze momenty, jak zadawanie śmierci, dzieją się pomiędzy ujęciami. Okropnie się to ogląda. W całym filmie nie ma ani jednej solidnie zmontowanej sceny, którą można by nazwać straszną. Za to kiedy reżyser chce pokazać całującą się na łóżku parkę, czy piersi siostry Jake'a, Emmy (Lucy Clarvis) to nagle i światło robi się lepsze i ujęcia jakby dłuższe, dokładniejsze. To już Tommy Wiseau był bardziej subtelny w swoim "The room".
Aktorsko nie mamy tu za bardzo o czym rozmawiać. Cała obsada jest totalnym drewnem, ale biorąc pod uwagę ogólną jakość produkcji, można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że nieźle wkomponowują się w miejscowy folklor. Nie wiem natomiast kto wymyślił żeby mamę Emmy i Jake'a grała aktorka ledwie cztery lata starsza od tej pierwszej. Zrozumiałbym, gdyby faktycznie wyglądała starzej, dojrzalej, czy w jakikolwiek inny sposób przekonująco, lecz nie. Dziewczęta spokojnie mogłyby być siostrami i nikomu nawet by powieka nie drgnęła. Na wzmiankę zasługuje również grany przez Jona Camplinga ksiądz, do którego udaje się w pewnym momencie Emma. Z taką fryzurą i do kompletu świdrującym spojrzeniem czekałem tylko, kiedy okaże się, że facet jest świrem, albo innym demonem. Lecz nie! To po prostu raz jeszcze przejaw marnego castingu i/lub charakteryzacji. Dobra, kończmy już lepiej. Nie ma co się dalej pastwić.
"Curse of the witching tree" byłby w pełni akceptowalnym horrorem klasy zero, gdyby zrobiła go grupka kumpli na studiach, albo kompletni amatorzy bez budżetu. Jako poważny projekt z budżetem nie ma natomiast racji bytu. Okropne aktorstwo, reżyseria i zdjęcia, tragiczny montaż, zero klimatu. Kiedy najmocniej trzymającą w napięciu sceną w twoim horrorze jest ta z grupką dzieciaków bawiącą się tablicą ouija, to powinieneś solidnie przemyśleć swoje życiowe decyzje. I prawdopodobnie zmienić zawód.
Atuty
- Brak.
Wady
- Cały ten film jest jednym, wielkim minusem.
"Curse of the witching tree" to z całą pewnością najgorszy horror, jaki widziałem od lat. Zły scenariusz, złe aktorstwo, zero klimatu. Nie ma w tym filmie choćby jednej rzeczy, która w jakiś sposób by go ratowała. Kompletna strata czasu. Odradzam z całego serca.
Przeczytaj również
Komentarze (8)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych