Najlepsze prezenty na święta w latach 90.
Kolejny nostalgiczny temat na święta, w którym starzy ludzie w okolicach trzydziestki mogą powspominać stare, dobre czasy. Tym razem przygotowaliśmy dla Was listę najlepszych prezentów z perspektywy ówczesnego gracza, czyli -- jakby nie patrzeć -- przeciętnego polskiego chłopaka.
W tekście były brane pod uwagę doświadczenia zbiorowe i osobiste. Skarpet jednak nie uwzględnialiśmy.
Figurki superbohaterów
Komiksy wydawane przez wydawnictwo TM-Semic to z pewnością część pokoleniowego doświadczenia chłopców dorastających w Polsce w latach 90. Firma dostarczała na rynek komiksy wszelkiej maści, zarówno te najpopularniejsze Marvela i DC, jak i szereg innych (niekoniecznie superbohaterskich). Nie dziwota więc, że część z nas szukała dodatkowych atrakcji związanych ze swoimi zainteresowaniami, a wśród nich bywały figurki superbohaterów. Osobiście najwięcej miałem ich chyba z Batmana, który był wówczas moim ulubionym komiksowym uniwersum.
Walkman
Przenośny odtwarzacz kaset magnetofonowych - prawdziwy obiekt westchnień milionów, choć może akurat nie w moim przypadku. Nie lubiłem się odłączać od świata muzyką i nie robię tego teraz, gdy posiadam smartfon z milionami funkcji, przy którym walkmen wygląda niczym narzędzie z epoki kamienia łupanego. Inna sprawa, że rodzice pewnie nie pozwoliliby mi go wtedy nosić ze sobą ze strachu przed kradzieżą (często używany wówczas argument, by czegoś nie kupować, ale w gruncie rzeczy mający podstawy w rzeczywistości), więc cała idea stojąca za tym niezwykle zasłużonym dla popkultury urządzeniem nie miała akurat dla mnie większej racji bytu.
Wieża audio
Nie pamiętam szczególnej ekscytacji walkmenami w moim najbliższym otoczeniu, ale sprzęt audio to już co innego. Ja moją dostałem akurat nie na święta Bożego Narodzenia, tylko na komunię od wujka, w latach 90-ich właściciela dynamicznie rozwijającego się small businessu, który przebił wówczas wszystkich innych gości. Sam wielkim melomanem nie byłem, moi znajomi płci obojga swoje sprzęty eksploatowali bardziej, puszczając na nich popularne w tamtych czasach hity młodych ludzi: utwory rozlicznych girlsbandów, boysbandów, eurodance itd.
Klocki Lego
Przez pewien czas klocki Lego toczyły w moim życiu zażarte boje z grami video. Czasami musiałem wybierać jedno bądź drugie. I klocki niekiedy wygrywały. Trochę w tym patosu, ale lubiłem powoływać do życia te fantastyczne światy, zwłaszcza gdy były to co bardziej złożone zestawy i konstrukcje (a ruchome elementy wręcz uwielbiałem).
Rower
Jeśli chodzi o młodzieżowy cyklizm, w latach 90. najpierw królowały BMX-y, które wyparły składaki, ale szybko zastąpiły je popularne “górale”. A przynajmniej ja to tak kojarzę. Swojego “górala” dostałem jakoś u schyłku najntisów i od pierwszego dnia wziąłem go w obroty. Gdyby moi rodziciele dowiedzieli się po jakich leśnych wertepach jeździłem i z jakich gór zjeżdżałem (sam się sobie dziwię dzisiaj), rower poszedłby niechybnie w odstawkę na dłuższy czas. Linka od tylnego hamulca była zresztą do wymiany po miesiącu z haczykiem.
Tamagotchi
A raczej podróbki tamagotchi, czyli urządzeń, które pozwalały użytkownikowi zaopiekować się elektronicznym stworzeniem. W mojej klasie w podstawówce byłem trendsetterem jako pierwszy z taką zabawką, a potem moda rozlała się na całą resztę, zarówno chłopaków, jak i dziewczyny. Na początku opieka nad dinozaurem (bo był to chyba dinozaur) bardzo mnie absorbowała, miałem nawet wątpliwości, czy iść wcześniej spać, bo milusiński mógł przecież wyzionąć ducha (i czasami tak też się działo). Pseudo-tamagotchi stopniowo traciło jednak w moich oczach, gdy z każdym kolejnym cyklem dochodziłem do wniosku, że zasadami gry rządzi całkowita losowość i niezależnie od tego, jak opiekuńczy bym nie był, podopieczny i tak wykituje po około dziesięciu dniach.
Carty do Pegasusa
Nie mogło ich zabraknąć na liście prezentów dla graczy, prawda? Przed nastaniem PlayStation królował Pegasus, podróbka NES-a. Przy różnych okazjach (jak chociażby święta) wybierałem się z rodzicami do sklepu, by wybrać nową grę, wydarzenie nawet przyjemne, ale niekoniecznie łatwe - atrakcyjna nalepka na cartridge’u nie gwarantował bowiem, że trafi się na coś dobrego. Bywało, że moje wybory były nieudane, co musiałem przed sobą z trudem przyznać, a członkowie mojej rodziny, kompletni laicy, trafiali w dziesiątkę. Babcia dla przykładu tylko raz w życiu kupiła mi grę video, ale był to KickMaster, naprawdę udany dwuwymiarowy action-platformer inspirowany klasycznymi Castlevaniami. W podobnych okolicznościach dostałem też Teenage Mutant Ninja Turtles III: The Manhattan Project i Dizzy'ego.
Konsole
Konsola rychło zajęła pierwsze na mojej, i nie tylko mojej, liście najbardziej pożądanych przedmiotów w czym zasługę ma niewątpliwie miesięcznik Secret Service. Na dalszy plan zeszły klocki Lego, figurki superbohaterów, komiksy i inne bibeloty. Początkowo niekoniecznie było to PlayStation, skłaniałem się nawet przez pewien czas ku Saturnowi, ale ówczesne trójmiejskie realia były takie, że trudno było konsolę Segi (i gry na nią) znaleźć. W odróżnieniu od sprzętu rozpychającego się coraz śmielej Sony, z którym pierwszy namacalny kontakt miałem na standzie w gdyńskim Euromarkecie w okolicach świąt ‘96.
Gdy po trwających kilka miesięcy twardych negocjacjach udało mi się w końcu namówić rodziców na zakup, wziąłem to, co było najłatwiej dostępne, wychodząc z założenia, że jeszcze mogą się rozmyślić. Wyboru jednak nigdy nie pożałowałem. Potem zawsze kibicowałem i kolegom, którzy przechodzili podobne katusze, i nieznanym mi czytelnikom growych periodyków, którzy w listach (wtedy takich papierowych w kopercie) do redakcji pisali o swoich marzeniach związanych z własną konsolą. Zawsze potem przyjemnie się czytało, gdy czyjeś w końcu się ziszczały. Często właśnie w święta.
Przeczytaj również
Komentarze (54)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych